Czterdziestoletni mężczyzna żyje z tym rozczarowaniem. Politykę obserwuje z podejrzliwością. Nie może przed nią umknąć i dlatego odpowiedzialnie bierze na siebie, przynajmniej w Europie Środkowej, hasło rechts stehen und links denken10; wobec anarchii zawiera sojusz z formacjami zbrojnymi sił bezpieczeństwa, a kiedy stoi „po prawej stronie”, wszelkimi siłami stara się myśleć i działać społecznie. Taka jest większość w Europie Środkowej; naturalnie zdarzają się też wyjątki, ale przeważająca większość zajęła to kiepskie i niebezpieczne stanowisko. Na Zachodzie także czterdziestoletni mężczyzna, podobnie jak młodzież, ustawia się na froncie skrajności; staje w szeregach plutonów szturmowych skrajnej prawicy albo skrajnej lewicy. Co go odróżnia od młodych, którzy po raz pierwszy ruszają teraz do ataku, to świadomość prawdziwego sensu tej walki, jej beznadziejności. Czterdziestoletni Francuz, który stoi „po lewej stronie”, gdzieś pod sztandarem Front Populaire, przy czym ów sztandar jest i narodowy, i czerwony, nie potrafi z prawdziwą nienawiścią myśleć o czterdziestoletnim Niemcu, który maszeruje pod flagą ze swastyką; potrząsa ku niemu pięścią, bo tak sobie życzy historyczny rozkaz dzienny, ale w jego pasji brak owego wywołującego pianę na ustach, głupkowatego gniewu, jaki przepełnia młodych, dla których wszystko to jest jeszcze „ruchem” i „światopoglądem”. Walczy, ale nie nienawidzi; osądza, ale zna tego, o którym wydaje osąd; wie, że jest jednocześnie sędzią i oskarżonym, jak wszyscy, którzy naznaczeni wiekiem czterdziestu lat żyją dzisiaj w Europie. Czterdziestoletni mężczyzna jest w tym wieku, kiedy powinien przejąć spuściznę ojców. Idącą przed nim generację zmogło zmęczenie i opada ona z sił; zgodnie z prawem danym od Boga i prawem ludzkim to na niego teraz kolej, do niego należy odpowiedzialność, do niego należy obowiązek, by spuściznę uratować. Tej spuściźnie przygląda się bez iluzji. Jest w wieku, gdy człowiek wie o życiu wystarczająco dużo, by nie oczekiwać od niego cudów, i wystarczająco dużo, by z nabożnością i tęsknotą odczuwaną wobec przemijającej cudownej przygody zwracać się w kierunku wszystkiego, co potrafi dać życie. „Proszę, czterdziestolatku!” – mówi czas. „Oto spuścizna. Ciesz się jej posiadaniem, śmiej się i zarządzaj, jak zachęca klasyczny przykład”. Lecz spadkobierca być może nigdy nie odczuwał własnej odpowiedzialności w taki sposób, w jaki odczuwa ją to starsze pokolenie. Bo kiedy powinien był poznać życie, poznał śmierć. Kiedy jeszcze mógł się uczyć wierzyć, nauczył się popadać w rozpacz i odczuwać wstyd. Wyszedł od humanizmu, ale cofnął się w obawie przed anarchią. Przed stu laty każdy czterdziestolatek był w duszy nieco dandysem; dzisiaj każdy chce być bezimiennym tyrającym, kimś, kto ze skrywaną świadomością winy tkwiącej w jego własnej osobowości może się schować za pracą. Nigdy jeszcze żadne pokolenie nie przejmowało spuścizny, wykazując taką podejrzliwość i nieufność. A jednak stoi na swoim miejscu i czegoś strzeże, wiernie. Świadomość wciąż jeszcze ma przepełnioną wspomnieniami okresu świetności, obywatelskiego, mieszczańskiego rozkwitu, w nerwach – odruchy „wielkiej kultury, wykształcenia”, poprzednicy zaś bez słowa przekazują mu stery rządów i insygnia władzy; radź sobie, osiągaj cele, jeśli potrafisz! – mówi ich nieme, podejrzliwe spojrzenie. Stoi na swoim miejscu i strzeże czegoś, o czym nie wie w sposób całkiem pewny, czy to jeszcze istnieje i czy ma taką wagę, by warto było dla tego żyć i za to umrzeć. O własnej doli i niedoli mówi rzadko. Rodzina, klasa, naród, europejska wspólnota losu, wszyscy na niego spoglądają, oczekują od niego cudu. A przecież właśnie to mu odebrali przed dwudziestu laty: cud, wiarę w życie, wiarę w ideały, które brutalną przygodę życia napełniają wspaniałym napięciem. To pokolenie jest godne zaufania; tyle że ono samo niczemu już nie ufa.
Niczemu? „Nie mówię, że niebo jest puste” – wykrzykuje w ostatnich wersach ten czterdziestoletni Francuz. „Czuję w nim wieczność; wieczność człowieka…” Słowa, piękne słowa? Być może ostatnią rzeczą, jaka pozostała temu pokoleniu, jest zdolność do patosu. Bez patosu nie ma wielkości. I krzycząc ze swego nędznego położenia ku niebu, obrabowany i zarazem obciążony wszelką odpowiedzialnością, czując depczącą mu po piętach całkiem nową, barbarzyńsko głośną i wolną od patosu młodą ludzkość, za którą jest odpowiedzialny, dla której wije gniazdo i której winien coś po sobie pozostawić, jeśli do grobu nie chce zejść w pohańbieniu – z ludzkiej nędzy wykrzykuje ku niebu swą wiarę w wieczność człowieka. I z siwiejącą głową, badawczo zapuszcza wzrok w czas, nasłuchuje: czy gdzieś usłyszano jego słowa?…
Wszędzie tam, gdzie czyta się i mówi po niemiecku, wspomina się w tych dniach pisarza, który zmarł dokładnie ćwierć wieku temu, a jego spuścizna to nie tylko sześćdziesiąt tomów powieści przygodowych, które nam pozostawił, lecz i gatunek, który wynalazł i który wciąż żyje nie tylko w literaturze. Ten pisarz to Karol May, gatunek zaś, który wynalazł i pozostawił światu w spadku, to karolmayizm. Nie znam lepszego słowa na tę spuściznę. Autor zmarł przed ćwierćwieczem, a jego utwory rozeszły się w niemieckim świecie w nakładzie siedmiu milionów egzemplarzy; wydań zagranicznych w ogóle nie potrafimy zliczyć. Wątpliwe, by żył obecnie w Europie i w Ameryce człowiek piśmienny, w wieku od trzydziestu do sześćdziesięciu lat, który nie zareagowałby, słysząc nazwisko Karola Maya, i nie przypomniał sobie jednej i drugiej godziny z dzieciństwa, gdy – leżąc na brzuchu w uczniowskim pokoju – z rozczochranymi z podniecenia włosami, z błyszczącymi oczami pochłaniał, pożerał, z drżeniem przeżywał od pierwszej do ostatniej strony powieść, na której okładce Old Shatterhand albo Winnetou dopiero co okazali łaskę jakiemuś złoczyńcy; w tle zaś kwitną krzewy pampasów albo wulkan pluje lawą i dymem. Amazonka i Missisipi niosą tubylców uciekających w wąskich czółnach, Irokezi – dobrze mówię? – kogoś akurat skalpują i już na stronie tytułowej Zło spotyka należna kara, Cnota zaś zdobywa zasłużoną nagrodę; a najbardziej cudowne jest to, że wszystko to wynaleziono w Lipsku, przed pół wiekiem. W ciągu pięćdziesięciu lat dwa pokolenia pożarły w siedmiu milionach egzemplarzy tę przygodę, pławiły się w pierwotnym, prymitywnym uroku rozlewającym się z utworów saskiego autora. Przed jego czarem nie można było się uchronić; kto w młodości nie poświęcał się Karolowi Mayowi, tak naprawdę nigdy nie był młody. Jego wpływ był zagadkowy i szamańsko-magiczny, jak każde masowe oddziaływanie literackie.
Duchowy twórca Winnetou i Olda Shatterhanda – nie mówiąc już o Karze Ben Nemzim, który, jeśli dobrze pamiętam, był tożsamy z naszym kochanym Oldem Shatterhandem! – młodość spędzał możliwie w więzieniu. Podobnie jak tak wielu bohaterów jego powieści, to piąte dziecko biednego saskiego tkacza (piąte z czternaściorga!) w małym jedynie stopniu cechowały we wczesnej młodości wrażliwość i pojętność co do wielkiej idei własności prywatnej. Przyszły pisarz urodził się w nędzy, wychowywał się w nędzy, do piątego roku życia był ślepy, potem został złodziejem, przywódcą bandy. Nim zaczął pisać, wiele lat siedział w więzieniu. Ta młodość, która w istocie była bardziej awanturnicza aniżeli wszystko, co Old Shatterhand mógł przeżyć na pampasach, cudownymi pobocznymi ścieżkami zabłądziła na teren myśliwski literatury, gdzie nagle poczuła się jak u siebie w domu – dla niegdysiejszego przywódcy bandy literatura była