Kronika Niedzielna. Sandor Marai. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Sandor Marai
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-07-03463-8
Скачать книгу
bibliotek. Nikt nie miał pieniędzy o trwałej wartości, a były to czasy ponadpaństwowych, ogromnych, międzynarodowych majątków. Rynki uginały się od surowców, a mimo wszystko był to wiek niedostatku nakazującego przezorność. W sklepach towar już się nie mieścił, wielkie fabryki pracowały jedynie z jedną piątą wydajności, żeby, broń Boże, nie było tak, że każdemu trafią się trzy garnitury i trzy pary butów; a jednocześnie był to wiek rozpaczliwych prób zdobywania rynku. Te czasy upłynęły pomiędzy wojnami prowadzonymi na kilku kontynentach – to był wiek historycznej rzeźni; ale człowiek nigdy nie służył z tak przelękłą nabożnością, z tak gniewną pasją, z tak bolesną wiarą i oddaniem pokojowi, jak w czasach największych w historii zbrojeń. To był wiek maszyn, które, jak się zdawało, wytrącą człowiekowi z ręki chleb; lecz ostatecznie zauważyliśmy, że maszyna wciąż stwarza nowe możliwości pracy i zatrudnia takie masy ludzi, nawet pośród walk o płace i przy kryzysie popytu, jakich nigdy wcześniej nie był w stanie zatrudnić żaden system produkcji ani ustrój. To był wiek zamkniętych granic, zdewaluowanych walut, politycznych intryg i podejrzeń węszących przy szlabanach granicznych; ale nigdy jeszcze nie podróżowały takie tłumy, jak w tych latach, gdy już w ogóle nie można było podróżować, bo nie było na to nadmiaru pieniędzy, bo do postąpienia każdego kroku potrzebny był paszport, bo banki emisyjne nie dawały waluty. To był wiek wielkich masowych podróży; ludzie, którym nigdy się nie śniło, że kiedykolwiek dotrą do Besenyő7, teraz dotarli na Zachód, a ludzie, którym nigdy się nie śniło, że kiedykolwiek będą mogli wyjechać na całe trzy tygodnie nad Balaton, teraz, pomiędzy dwoma okresami bezrobocia, pewnego dnia zauważyli, że letnie wakacje spędzają nad Morzem Śródziemnym. To był cudowny wiek. Bez żadnej nadziei. Nie do wytrzymania. Jak się wydaje, ze wszystkim tym łącznie był to jednak złoty wiek.

      Bo wszelkie znaki wskazują na to, że ludzkość rozwija się ku coraz wyższym poziomom; wcześniej jednak trzeba zapłacić za każdy krok, zapłacić krwią i cierpieniem. To był złoty wiek, najdziwniejszy; i zapłacimy za niego. Po złotym wieku zawsze następuje wiek żelaza. To był ten czas, gdy człowiek latał już na wysokości trzydziestu tysięcy metrów, a rzesze ludzi, którym burczało w brzuchach, przyglądały się temu, przywierając do ziemi. Mimo wszystko to był cudowny czas. To był czas, gdy mnóstwo ludzi wystąpiło o odłączenie telefonu, bo nie byli w stanie zań płacić, a jednocześnie drugie tyle innych ludzi podłączyło sobie telefon, bo każdą kieszeń wypełniały im cudowne akcesoria i zabawki techniki, którymi my wszyscy nie mogliśmy się nasycić. Nie mieliśmy pieniędzy, ale w tym świecie bez pieniędzy, za to z szarpaniną i miotaniem się, rozbłyskiwały wspaniałe kariery; i chyba nigdy talentu i osobowości nie doceniano aż do tego stopnia, jak w tym biednym, ubogim w talenty i osobowości świecie. Świat nigdy nie był tak bogaty, tak komfortowy, tak ekscytujący i ciekawy; i chyba nigdy nie był aż tak pozbawiony nadziei. To był złoty wiek, który każdego dnia błogosławiliśmy i przeklinaliśmy. Mówiliśmy, gorzej już być nie może; i musimy się do tego przyzwyczajać, patrzeć chłodnym okiem i czekać na dzień, gdy zauważymy, że wcale nie był taki straszny – zauważymy, że niestety już się skończył, a w jego miejsce rozpoczyna się wiek żelaza.

      

7 marca 1937

      Mało się mówi o czterdziestoletnim mężczyźnie. Bez przerwy mowa jest o „młodych”, przy czym nie podaje się dokładnie, kim są ci młodzi, ci tak na czasie, od jakiej granicy wieku się zaczyna, a gdzie kończy ta będąca sprawą publiczną młodość, i mowa jest o starych, których wspomniani wcześniej młodzi dopingują kiedy niekiedy niedwuznacznymi aluzjami, że już pora, by swoje miejsce przekazali tym, którzy czują, że nie mają czasu na dalsze wyczekiwanie. Atmosfera jest nieco nerwowa i wśród całkiem młodych, i wśród starych; nerwowa, przeniknięta urazą i nierzadko tragizmem. Obok hasła „miejsce dla młodzieży” od czasu do czasu rozbrzmiewa ponuro owo przepełnione większym żalem i smutkiem hasło „miejsce dla starych”; dzisiaj wszyscy myślą w kategoriach teorii pokoleń, właśnie takie przedstawiają programy, domagają się uznania ich za obowiązujące oraz wprowadzenia w czyn. Pomiędzy tymi dwoma wielkimi frontami, pomiędzy frontem młodych i frontem starych, pomiędzy frontem tych, którzy wysuwają żądania, oraz tych, którzy obstają przy swoim – a to, czego żądają, oraz to, przy czym obstają, to nie tylko chleb, lecz także władza nad umysłami i światem, w całości, bo targowanie się i ostrożne dzielenie się wyszły z mody! – pomiędzy tymi dwoma frontami żyją gdzieś czterdziestolatkowie. Nie mają własnej partii. Nie mają własnego ruchu. Są już nazbyt starzy i doświadczeni, by podążać z watahami młodych, i nazbyt rozczarowani i podejrzliwi, by bez zastrzeżeń śpiewać chóralną pieśń starych. Niekiedy wybrzmi jakaś przemowa, odezwie się jakiś artykuł w ich interesie, w interesie owej „siwiejącej młodzieży”. Gdzieś oni żyją, bez własnego ruchu; a ponieważ żyją w czasach, kiedy to zdaniem amerykańskich romantycznych lekarzy i obserwatorów społeczeństwa „życie się zaczyna”, to nie tyle hasłami, ile raczej działaniami dają znak, jak sobie to życie wyobrażają. Są w wieku, gdy na pytania stawiane przez życie człowiek zmuszony jest odpowiedzieć nie hasłami, lecz własnym dziełem.

      Teraz jeden z nich odpowiedział; a ja od miesięcy nie potrafię zapomnieć tej odpowiedzi. Wciąż mi się ona przypomina, w trakcie pracy; i zawsze coś mnie powstrzymuje przed tym, by o niej mówić – powstrzymuje mnie wstydliwość, tak jakbym miał mówić o najbardziej intymnej, osobistej sprawie. Tę francuską książkę, której tytuł brzmi Dziennik czterdziestoletniego mężczyzny, napisał Jean Guéhenno8; to właśnie jej wspomnienia nie potrafię zatrzeć. Jakbym w tym tekście czytał o moim własnym losie. Od miesięcy słyszę głos tej książki, nawet we śnie. Wspólnota losu, wspólnota przeżyć, która do mnie przemawia z kart tego tomu, zobowiązuje mnie, zobowiązuje nas wszystkich, którzy żyjemy bez partii, bez odznaki i bez własnego ruchu, za to pod znakiem bycia osobą w wieku czterdziestu lat, zobowiązuje nas do tego, żebyśmy odpowiedzieli – nawet nie na tę książkę, na to wielkie wołanie, lecz na pytanie żywe w sercu każdego Europejczyka, który zbliża się do czterdziestki albo ją akurat przekroczył, na pytanie, któremu dał wyraz ów francuski pisarz. Słyszę głos tej książki; przemawia z taką siłą, z takim smutkiem, jak jeszcze nigdy nie przemawiała do mnie ludzka dusza. Słyszałem mądrzejszych, większych, bardziej moralnych i silniejszych. Lecz to, o czym on mówi, to właśnie moja sprawa, i jest mi pokrewny, ten nieznajomy – a przynajmniej w naszych stronach mniej znany – czterdziestoletni pisarz francuski. „W połowie drogi życia człowieka… to sformułowanie jest banalne, ale dlaczego miałbym go unikać, skoro prawdą jest, że od tygodni mam je na ustach i w sercu…” – tak zaczyna swoją książkę. To prawda, nie można się przed tym uchylić.

      Ta książka nie jest biografią, nie jest też bynajmniej powieścią; pewien człowiek opowiada, jak stał się czterdziestolatkiem, czego oczekuje, czego się boi w tym świecie. Guéhenno urodził się w proletariackiej rodzinie, był absolwentem École Normale, a ze skromnej urzędniczej posady wyrwała go wojna. Największym przeżyciem jego dzieciństwa była bieda, a także wizyta na prowincji złożona przez któregoś prezydenta Republiki Francuskiej. Na uniwersytecie – za „jego czasów” – unosił się jeszcze duch Barrèsa9. To jest wyznanie inteligenta, który z kręgu proletariuszy trafił do stanu urzędników na poniewierkę; zmienił nie tylko otoczenie i klasę, ale też ambicję, w głębszym, bardziej duchowym rozumieniu tego słowa. Młodzież, która z ławek szkół wyższych maszeruje do rowów strzeleckich, europejska młodzież, która łatwowiernie klepie o ideałach, wierzy w Europę i w pojednawczą siłę humanizmu, z przepięknie brzmiącymi frazesami na ustach rusza w kierunku dołów z wapnem. To nagłe przejście


<p>7</p>

Besenyő jest składową wielu nazw mniejszych miejscowości w różnych częściach obecnych oraz historycznych Węgier.

<p>8</p>

Jean Guéhenno (1890–1978) – francuski pisarz, eseista i krytyk literacki. Tom, o którym mówi tu Márai, to wydany w 1934 roku Journal d’un homme de 40 ans.

<p>9</p>

Maurice Barrês (1862–1923) – francuski pisarz, członek Akademii Francuskiej, rzecznik poglądów konserwatywno-nacjonalistycznych, związany z ruchem Action Française. Na przełomie XIX i XX wieku odegrał dużą rolę w życiu umysłowym Francji.