Wstyd powiedzieć, ale podczas tego milczącego lata zapomniałem o rodzicach. Nie znaczy to, że ich ignorowałem. Chodzi o to, że zupełnie zapomniałem o ich istnieniu. Napisałem im w liście, gdzie się zatrzymam i dlaczego, ale nie podałem numeru telefonu, ponieważ w owym czasie go nie znałem – i potem też tego nie zrobiłem. Nie dzwoniłem do nich, a oni nie mogli dzwonić do mnie, i w miarę upływu czasu beztroskie przeoczenie stało się psychologicznym buforem, który wymazał ich z moich myśli. Bez wątpienia w jakimś zakamarku umysłu wiedziałem, co robię, i zdawałem sobie sprawę, że muszę skontaktować się z nimi przed jesienią, żeby wypełnić papiery o stypendium, ale na poziomie świadomości po prostu przestali się dla mnie liczyć.
Matka zmarła.
Ojciec powiadomił mnie o tym w liście. Nagle wiele rzeczy stało się dla mnie jasnych. Miesiąc przed moim wyjazdem do Harvardu zdiagnozowano u niej raka macicy. Odwlekała operację – histerektomię radykalną – czekając na mój wyjazd, żeby nie rzucać na niego cienia. Po operacji biopsja wykazała, że rak był złośliwym gruczolakomięsakiem, co nie rokowało powrotu do zdrowia. Zimą nastąpiły przerzuty do płuc i kości. Po prostu nie można było nic zrobić. Ojciec powiedział, że na łożu śmierci wyraziła pragnienie, by nie dopuścił do tego, żeby jej ukochany syn ucierpiał z powodu nieprzewidzianej przerwy w swojej drodze do spełniania wszystkich jej dumnych nadziei, innymi słowy, powinienem zajmować się własnym życiem i o niczym nie wiedzieć. Otrzymałem list od ojca dwa tygodnie po jej śmierci. Zgodnie z jej życzeniem prochy pochowano bez konduktu pogrzebowego. Nie cierpiała bardzo, napisał dość chłodno ojciec, i na pełnych miłości myślach o mnie odpłynęła w życie przyszłe.
Na zakończenie dodał: Pewnie jesteś na mnie zły, na nas oboje, za chowanie tego w tajemnicy przed Tobą. Jeśli to jakaś pociecha, uważałem, że powinieneś wiedzieć, ale matka nie chciała o tym słyszeć. Kiedy tamtego dnia przy autobusie powiedziałem Ci, żebyś zostawił nas za sobą, to były jej słowa, nie moje, chociaż w końcu dzięki niej dostrzegłem ich mądrość. Twoja matka i ja byliśmy razem szczęśliwi, lecz ani przez chwilę nie wątpiłem, że Ty byłeś największą miłością jej życia. Chciała dla Ciebie wszystkiego co najlepsze, dla swojego Timothy’ego. Może chcesz wrócić do domu, ale proponuję, żebyś z tym zaczekał. Radzę sobie względnie dobrze, biorąc pod uwagę okoliczności, i nie widzę powodu, żebyś robił przerwę w studiach dla czegoś, co w końcu okazałoby się niczemu niesłużącym bolesnym zakłóceniem rytmu Twojego życia. Kocham Cię, synu. Mam nadzieję, że o tym wiesz i że zdołasz mi wybaczyć – wybaczyć nam obojgu – i że gdy się spotkamy, nie będziemy opłakiwać Twojej matki, tylko świętować Twoje triumfy.
Czytałem ten list o dziesiątej w ciepły wieczór na początku sierpnia, kiedy miałem dziewiętnaście lat. Stałem w przedpokoju domu kobiety, którą ledwie znałem; jej koty ocierały się o moje nogi. Brak mi słów na opisanie tego, co czułem, i nie będę próbował ich znaleźć. Owładnęło mną silne pragnienie zatelefonowania do ojca; chciałem na niego wrzeszczeć, aż zedrę gardło, aż moje słowa spłyną krwią. Chciałem wsiąść do autobusu, jechać prosto do domu i udusić go w łóżku, które prawie przez trzydzieści lat dzielił z moją matką i w którym niewątpliwie zostałem poczęty. Nie zrobiłem ani jednego, ani drugiego. Zrozumiałem, że jestem głodny. Ciało chce, czego chce – przydatna lekcja – więc skorzystałem ze spiżarni staruszki, żeby przygotować sobie kromkę czerstwego chleba z serem i wziąć szklankę tego samego mleka, które nalewała do spodków rozstawionych po całym domu. Mleko skwaśniało, ale je wypiłem, i właśnie to pamiętam najbardziej żywo: smak kwaśnego mleka.
16
Reszta lata minęła w mgiełce obojętności. W pewnym momencie dostałem list z informacją, że zostanę umieszczony w Winthrop House z nieznanym mi chłopakiem, który wracał po roku pobytu za granicą. Nie przejąłem się tym, że wiadomość była rażąco ogólnikowa. Jeśli o mnie chodzi, mógłbym mieszkać ze staruszką i jej brudnymi kuwetami. Nikomu nie powiedziałem o śmierci matki. Pracowałem w laboratorium do pierwszego dnia nowego semestru, nie zostawiając sobie ani chwili wolnego, bo wtedy mógłbym stwierdzić, że nie mam niczego, na czym mógłbym się skupić. Profesor zapytał, czy chciałbym nadal z nim pracować w czasie roku akademickiego. Odmówiłem. Może postąpiłem niemądrze – wydawał się zszokowany odrzuceniem tego zaszczytu – ale w takim układzie nie miałbym czasu na pracę w bibliotece, której pocieszającej ciszy bardzo mi brakowało.
Dotarłem do tej części historii, w której moja sytuacja uległa tak radykalnej zmianie, że można to porównać do skoku na głęboką wodę, jakbym wcześniej biernie unosił się na samej powierzchni życia. Wprowadziłem się do Winthrop House. Przed wakacjami Lucessi i ja sprzedaliśmy meble ze sklepu Armii Zbawienia, więc do nowej kwatery przybyłem tylko z tą samą walizką, z którą przed rokiem pojawiłem się w Cambridge, lampą biurkową, kartonem książek i wrażeniem, że znów wślizguję się w anonimowość tak czystą, że gdybym chciał, mógłbym zmienić nazwisko i nikt by się nawet nie zorientował. Moja kwatera – dwa pokoje jeden za drugim z łazienką w głębi – znajdowała się na trzecim piętrze, po przeciwnej stronie niż dziedziniec Winthropa; jej okna wychodziły na skromną bostońską linię dachów na tle nieba. Nie dostrzegłem śladów bytności współlokatora, którego nazwiska jeszcze nie znałem. Przez pewien czas zastanawiałem się, którą klitkę wybrać dla siebie – pokój znajdujący się dalej od wejścia był mniejszy, ale zapewniał większą prywatność; z drugiej strony musiałbym o każdej porze dnia i nocy znosić przemarsze kolegi do toalety. W końcu postanowiłem dobrze zacząć znajomość i zaczekać na jego przybycie, żebyśmy mogli zadecydować wspólnie.
Zatargałem ostatnie rzeczy na górę, gdy w drzwiach pojawił się mój współlokator z twarzą zasłoniętą przez stos tekturowych pudeł. Wszedł do pokoju, jęcząc z wysiłku, i postawił kartony na podłodze.
– To ty – powiedziałem.
Był to facet, którego poznałem w Burger Cottage. Miał wystrzępione spodnie khaki i szarą koszulkę z nadrukiem HARVARD SQUASH i z półksiężycami potu pod pachami.
– Chwila – rzucił, patrząc na mnie. – Znam cię. Skąd ja cię znam?
Przypomniałem mu nasze spotkanie. Z początku utrzymywał, że nic nie pamięta, ale w końcu zrobił minę świadczącą o tym, że mnie rozpoznaje.
– Oczywiście. Facet z walizką. To chyba oznacza, że znalazłeś Wigglesworth. – Coś wpadło mu do głowy. – Bez obrazy, ale czy to nie znaczy, że powinieneś być na drugim roku?
Wyjaśnienie nie było proste. Byłem po pierwszym roku, ale dzięki uczestniczeniu w programie AP3 miałem tyle punktów zaliczeniowych ze szkoły średniej, że mogłem skończyć studia w ciągu trzech lat. Wcześniej nie myślałem o tym, bo zawsze uważałem, że będę studiować przez pełne cztery lata, jednak w ciągu tygodni po otrzymaniu listu od ojca opcja szybszego odbębnienia edukacji i wzięcia nóg za pas stała się bardziej atrakcyjna. Najwyraźniej harwardzkie władze też tak uważały, skoro ulokowano mnie w pokoju z facetem z wyższego roku.
– To pewnie znaczy, że jesteś prawdziwym geniuszem – powiedział. – Cóż, przekonajmy się.
Wypowiadał się w stylu, który jednocześnie