Elacqua, którego długie przesłuchanie było skromną zapowiedzią tego, co ją czekało, z nieskrywanym zniecierpliwieniem odparł:
– Może nie wyraziłem się jasno. Nie wiem, gdzie się pani tego nauczyła, ale wie pani dwa razy więcej, niż ma prawo wiedzieć. Zostanie pani lekarzem.
I oczywiście była Kate. Ich piękna, cudowna, zdumiewająca Kate. Sara chciała mieć z Hollisem drugie dziecko, lecz ciężki poród spowodował zbyt duże zniszczenia. Czuła się rozgoryczona. Co za ironia losu – przecież dzień w dzień odbierała przychodzące na świat dzieci! Z drugiej strony, nie miała prawa się skarżyć. To, że w ogóle odnalazła córkę, że spotkały się z Hollisem i razem uciekli z Ojczyzny, żeby przybyć do Kerrville jako rodzina… cud to mało powiedziane. Sara nie była religijna, to znaczy nie chodziła do kościoła, choć zakonnice uważała za dobre osoby, może trochę zbyt gorliwe w wierze. Ale tylko idiota nie czułby ręki opatrzności. Nie można budzić się każdego dnia w świecie takim jak ten i nie spędzić bitej godziny na rozmyślaniu, w jaki sposób okazać wdzięczność.
Rzadko myślała o Ojczyźnie, a przynajmniej tak rzadko, jak mogła. Wciąż nawiedzały ją sny – chociaż, co dziwne, nie skupiały się na najgorszych rzeczach, jakie ją tam spotkały. W większości były to sny o głodzie, zimnie i bezradności albo o obracających się bez ustanku kołach młynków w zakładach produkujących biopaliwo do silników Diesla. Niekiedy po prostu ze zdziwieniem patrzyła na swoje ręce, jakby próbowała przypomnieć sobie coś, co powinna w nich trzymać. Od czasu do czasu śniła o Jackie, starszej kobiecie, z którą się przyjaźniła, albo o Lili – skomplikowane uczucia do tej drugiej z czasem wyżarzyły się do zabarwionego sympatią współczucia. Raz na jakiś czas nękały ją koszmary – niosła Kate w oślepiającym ją śniegu, ścigana przez coś strasznego – ale na szczęście zdarzały się coraz rzadziej. Była to kolejna rzecz, za którą powinna być wdzięczna: w końcu, może nieprędko, ale pewnego dnia Ojczyzna stanie się po prostu kolejnym wspomnieniem w życiu pełnym wspomnień – nieprzyjemnym wspomnieniem, które sprawia, że w porównaniu z nim inne nabierają tym większej słodyczy.
Hollis spał już jak kamień. Zasnął niczym powalony olbrzym: głowa opadła mu na poduszkę i chwilę później pochrapywał. Sara zgasiła świeczkę i wsunęła się pod okrycia. Zastanawiała się, czy Marie już urodziła i czy nadal pomstuje na męża. Myślała o rodzinie Jiménezów i o minie Carlosa, gdy wziął w ramiona maleńką Grace. Może właśnie grace1 było słowem, którego szukała. Możliwe, że Carlos i jego żona zostaną wzięci na cel przez biuro ewidencji ludności, chociaż raczej nie sądziła, że do tego dojdzie. Przecież rodziło się tyle dzieci. I może o tym naprawdę warto pomyśleć. Nadchodził nowy świat… nowy świat już się rozpoczął. Może właśnie tego uczy starzenie się, gdy spoglądasz w lustro i widzisz na twarzy upływ czasu albo gdy patrzysz na śpiącą córkę i widzisz w niej dziewczynę, jaką byłaś i jaką już nigdy nie będziesz. Świat jest realny i żyjesz w nim, stanowiąc jego część, jakkolwiek krótko, i jeśli masz szczęście, a może nawet wtedy, gdy go nie masz, to, co zrobiłaś z miłości, zostanie zapamiętane.
6
Niebo nad Houston powoli uwalniało noc, ciemność ustępowała szarości. Lucius Greer dotarł do miasta. W miejscu, gdzie autostrada Katy Freeway spotykała się z drogą 610 w plątaninie zawalonych estakad i dróg dojazdowych, skręcił na północ. Oddalał się od rozlewisk i bagien z ich zasysającym błotem i gęstym listowiem, omijając podtopione tereny. W końcu szeroką aleją, wzdłuż której stały porzucone samochody, pojechał na południe, do rozlewiska w centrum miasta.
Łódź wiosłowa leżała tam, gdzie ją zostawił dwa miesiące temu. Spętał konia, wylał z łodzi gęstą od komarów deszczówkę i ściągnął łódź na skraj wody. Po drugiej stronie, zaklinowany pod dziwnym kątem wśród drapaczy chmur, tkwił Chevron Mariner, wielka świątynia rdzy i zgnilizny. Umieścił zapasy w łodzi, zepchnął ją na wodę i powiosłował.
W holu wieżowca Pierwszego Centrum Allena zacumował przy windach i wysiadł z zarzuconym na ramię workiem z chlupoczącą zawartością. Wspinaczka na dziesiąte piętro w cuchnącym pleśnią powietrzu przyprawiła go o zawroty głowy i zadyszkę. W pustym biurze wciągnął linę, którą tam wcześniej zostawił, opuścił worek na pokład Marinera i zsunął się za nim.
Zawsze najpierw karmił Cartera.
Mniej więcej na śródokręciu od strony lewej burty w pokładzie znajdował się zabezpieczony klapą luk. Lucius ukląkł obok niego i wyjął z worka pojemniki z krwią. Trzy związał razem. Słońce świeciło za nim, zalewając pokład światłem, gdy ciężkim kluczem odkręcał śruby mocujące rygle. W końcu przesunął dźwignię i podniósł pokrywę.
Do ładowni wpadł snop światła. Carter leżał skulony w pozycji embrionalnej blisko przedniej grodzi, w cieniu, z dala od światła. Wszędzie walały się stare bańki i liny. Lucius powoli opuścił swój ładunek. Carter drgnął dopiero wtedy, gdy pojemniki zetknęły się z pokładem. Kiedy gramolił się na czworakach w kierunku krwi, Lucius puścił linę i zaryglował luk.
Teraz Amy.
Przeszedł do drugiego luku. Sztuka polegała na tym, żeby działać szybko, ale bez paniki i lekkomyślności. Cienki plastik pojemników nie mógł powstrzymać zapachu krwi, nie dla Amy – jej głód był zbyt silny. Lucius postawił bańki w zasięgu ręki, wysunął bolce i położył je na pokładzie. Zrobił głęboki wdech dla uspokojenia nerwów, po czym uniósł pokrywę.
Krew.
Skoczyła. Wrzucił pojemniki i zatrzasnął klapę. Zdążył wepchnąć pierwszy bolec, gdy ciało Amy od spodu zderzyło się z pokrywą. Metal zadzwonił jak walnięty młotem. Lucius padł na klapę, a ta podskoczyła, wyciskając mu powietrze z płuc. Zawiasy się wykrzywiały. Jeśli nie zdoła zasunąć pozostałych rygli, klapa nie wytrzyma. Udało mu się wsunąć dwa kolejne w otwory, gdy Amy znów uderzyła. Bezradnie patrzył, jak jeden z bolców wyskakuje z obejmy i turla się po pokładzie. Wyciągnął rękę i złapał go w ostatniej chwili, zanim znalazł się poza zasięgiem.
– Amy, to ja! – ryknął. – Lucius! – Wsunął bolec i trzasnął kluczem, wbijając go na miejsce. – Masz tam krew! Podążaj za zapachem krwi!
Po trzech obrotach klucza płyta zajęła właściwą pozycję i czwarta obejma znalazła się tam, gdzie trzeba. Lucius wbił bolec. Amy jeszcze raz uderzyła w spodnią stronę pokrywy, bez entuzjazmu, a potem zapadła cisza.
Luciusie, nie chciałam…
– W porządku – mruknął.
Przepraszam…
Zebrał narzędzia i wrzucił je do pustego worka. Pod nim, w ładowni Chevron Marinera, Amy i Carter łapczywie zaspokajali głód. Karmienie zawsze przebiegało w ten sposób i już dawno powinien do tego przywyknąć. A jednak serce łomotało mu w piersi, adrenalina przenikała umysł i ciało.
– Możesz na mnie liczyć, Amy – dodał. – Zawsze. Cokolwiek się stanie, wiesz, że taka jest prawda.
Przemierzył pokład Marinera i wszedł przez okno do wieżowca.
7
Amy odzyskała świadomość i stwierdziła, że klęczy, opierając się na dłoniach. Miała rękawice, w pobliżu niej na ziemi leżała plastikowa skrzynka z sadzonkami niecierpków, a obok zardzewiała łopatka.
– Wszystko w porządku, panno Amy?
Carter siedział na tarasie