Sytuacja jej nie sprzyjała. Była sama przeciwko grupie. Jedna kobieta kontra dziesięciu facetów. Mieli z niej ubaw. Na korytarzu nadal była dla nich tylko blondynką, kumpelą z firmy. Zapominali o szacunku, jaki się jej należał. Musiała im o tym przypomnieć, dlatego błyskawicznie zmieniła plan. Zamiast wykładu postanowiła dać im nauczkę.
– Kto zjadł pleśniak, który był wczoraj lodówce? – spytała ponownie.
– Zośka, spleśniałych rzeczy nie chowamy do lodówki, tylko wywalamy do kosza – rzucił ktoś, a reszta zachichotała.
– Cieszę się, że jest wam do śmiechu. Ciasto, które również zginęło, było niespodzianką dla złodzieja. Mam nadzieję, że mu smakowało. Specjalny przepis z polewą ze spermy.
Przebiegła oczami po twarzach kolegów. Miny im zrzedły. Tylko Kardasz nadal się wydurniał.
– Skąd ty miałaś spermę? Z banku?
Spojrzała na zegarek. Ósma trzy.
– Ruszać dupy, zaczynamy odprawę – oznajmiła władczo i ruszyła, głośno stukając obcasami.
Minęła Drivera. Wychylił się z pokoju, który do niedawna był także jej, i pomaszerowała do siebie.
– Pani Sabino! – wrzasnęła na sekretarkę Śledzia. Uznała, że skoro naczelnika nie ma dziś w biurze, tłusta Sabinka musi się nudzić. A skoro się nudzi, to z radością spełni jej zachcianki. – Pani skoczy do piekarni, tej na Dąbrowskiego. Mam ochotę na torcik węgierski. Pani kupi, migusiem!
Nie czekała na odpowiedź. Po prostu rozkoszowała się swoją pozycją. Kilka miesięcy temu, kiedy wchodziła do gabinetu zastępcy naczelnika, była zmuszona patrzeć na te jego beznadziejne rybki.
Teraz wchodziła do siebie. Zamiast obleśnego akwarium z bezmyślnymi stworami miała ogromny plakat z wymarzonym modelem harleya. Zamiast smrodu spoconego wieprza czuła subtelny zapach swoich kobiecych perfum.
Niezależnie od tego, co ginęło z lodówki, mogła być z siebie dumna. Dokonała niemożliwego: zajęła fotel zastępcy naczelnika Biura Spraw Wewnętrznych Policji. Ona, skromna Zofia Mazur z małego miasteczka pod Poznaniem, najmłodsza z czwórki rodzeństwa.
Trzęsła teraz nie tylko całym BSWP, ale właściwie całą poznańską psiarnią.
– A wy, kurwa, co? Piknik sobie zrobiliście w środku lasu?
Zza drzew wyłonili się Michał Iwański i Maciej Barczak, dwaj fusze z wydziału Endriu i Honoraty. Obaj byli w cywilnych ciuchach i jak zwykle uśmiechali się głupkowato. Kiedy pojawili się w wydziale dwa lata wcześniej, Honorata wzięła ich pod swoje skrzydła. Zawsze matkowała nowym. Mówiła, co i jak robić, żeby było im łatwiej, z kim nie zadzierać, a dla kogo mieć serce na dłoni.
– No cześć. – Endriu machnął do nich ręką. – Piknik, kurwa. Jednemu się nudziło, więc wyciągnął nogi. Ale macie wyczucie, przyjechaliście już po imprezie.
– Kórnik był zajęty, a my akurat byliśmy w okolicy. – Maciej zauważył zwłoki. – Co się stało?
– Jechaliśmy pogadać z podejrzanym, ale spierdolił, gdy tylko zobaczył radiowóz. Na pełnej kurwie przeleciał przez Starołęcką, wleciał w Głuszynę i rozpierdolił się na drzewie, ale widać nie do końca, bo przeżył. Zwiał w las. My za nim. W pewnej chwili się zatrzymał i rzucił na Honię. Chuj jebany. Musiałem zareagować. Zwłaszcza że zaczął machać pukawką.
– Zgłosiłeś już? – zapytał Michał.
– Właśnie zgłaszam. – Endriu zaczął grzebać w kieszeni.
Komórka utknęła gdzieś głęboko. Sceneria była karykaturalna, chociaż jemu nie było do śmiechu. Nad nim sielanka – bezchmurne niebo, wierzchołki drzew i trele ptaków. Przed nim – gęby kumpli, które znał na pamięć. Oglądał je w wielu różnych okolicznościach przyrody: w pijackich melinach, policyjnych pokojach, zaułkach blokowiska i otwartych przestrzeniach przy Warcie, ale w lesie nigdy razem nie byli.
Endriu spojrzał na ziemię. Do sielanki i codzienności mógł dołożyć scenę rodem z Kołysanki, czarnej komedii Machulskiego. Trzy pary nóg, ich właściciele dyskutujący o głupotach i zwłoki leżące na leśnym runie.
Trzy pary – Honorata trzymała się z boku. Endriu wiedział, że jego partnerka potrzebuje kilku chwil, by wziąć się w garść.
– Impreza bez, kurwa, pawulomenów? – Michał splunął na bok.
– Po chuj zmarłemu ratownicy? – Endriu się roześmiał. – Miał gościu niefart, co nie? Był w ruchu, przyjął kulkę nie tam, gdzie trzeba. A krzyczeliśmy z Honią, żeby stał. Zatrzymałby się, to co najwyżej ramię by mu krwawiło.
Michał zrozumiał humor sytuacyjny. Uśmiechnął się i pokiwał głową. Maciej wyglądał na szczerze zmartwionego. Marszczył czoło i wykrzywiał usta.
– No to cię przetrzepią – sapnął w końcu. – Miałem tak samo na rok przed przyjściem do was. Kurwa, stary! Karetkę wezwij i udawaj reanimację. Ostrzegawczy był?
– Gdyby chuj rzucił się do twarzy twojego partnera, zacząłbyś od gry wstępnej? – Endriu denerwowała ta sztuczna wesołkowatość.
Nie wiedział, co było i czego nie było. Wziął to na siebie, żeby zaoszczędzić przyjaciółce problemów. Ona też niejeden raz mu pomogła. A skoro powiedział „A”, musiał teraz recytować kolejne litery alfabetu. Bez zastanawiania się. Bez wahania.
– Na mnie by się nie rzucił. Zbyt groźnie wyglądam – żartował dalej Michał. – Bez urazy, Honoratka. Ja od zawsze mówię, że w policji kobiety powinny za biurkiem siedzieć i co najwyżej telefony odbierać.
Honorata się ocknęła. Spojrzała na Michała tak, że najpierw opadły jego uniesione kąciki ust. Radosne iskierki z jego oczu zniknęły, gdy zaczęła iść w jego stronę.
– Żartowałem przecież! – próbował się bronić.
Nie odpowiedziała. Zatrzymała się.
– Pokaż mi swoją broń – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Honorata, ale…
– Pokaż! – warknęła.
Michał posłusznie sięgnął do kabury, a wtedy Honorata złapała jego prawą dłoń, w której znalazł się glock, odbezpieczyła go, wycelowała w ziemię i jego palcami nacisnęła spust.
– Był. Ostrzegawczy był. Oddałeś go od razu, jak tu dobiegłeś. Siedzimy w tym razem. – Spojrzała najpierw na Michała, potem na Macieja, a ostatnie spojrzenie posłała Endriu.
ROZDZIAŁ 2
– Tak. Ma się rozumieć.
Zofia stała przy oknie, ale nie patrzyła na to, co działo się przed budynkiem Komendy Wojewódzkiej Policji. Cieszyła oczy widokiem gabinetu. Jej kubek stojący na biurku. Harley na ścianie. Oryginalny stojak biurkowy z kolorowymi długopisami. Świeczka o zapachu zbliżonym do jej perfum.
To było jej miejsce. Niezaprzeczalnie kobiece, nieszablonowe, mocne i niejednoznaczne. Przebywanie w im dodawało jej siły i pozwalało z cierpliwością znosić sytuacje takie jak ta. Ze smartfona, którego trzymała przy uchu, płynął uniesiony głos zastępcy dyrektora BSWP z Warszawy.
– Nie no, oczywiście. Rozumiem – przytakiwała posłusznie. – Zaraz się za to zabieramy.
Dzięki awansowi zyskała więcej władzy i przywilejów,