To nie jest hip-hop. Rozmowy II. Jacek Baliński. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Jacek Baliński
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-948551-4-7
Скачать книгу
menedżerowie, wydawcy, realizatorzy dźwięku, projektanci graficzni. Osoby z pierwszego planu i szare eminencje. Ci, którzy na scenie są od zawsze, jak i ci, którzy biorą ją szturmem od niedawna. Każda z tych postaci jest inna, ale wszystkie – wyjątkowe.

      Jako pomysłodawca, producent wykonawczy, wydawca i współautor „To nie jest hip-hop. Rozmowy II” żywię głęboką nadzieję, że niniejsza pozycja przypadnie ci do gustu. Chętnie zapoznam się z twoimi refleksjami po lekturze.

Jacek Baliński, 20 lipca 2019

      Czarny HIFI

Najtrudniejsza droga do łatwego życia

      Dlaczego?

      Czarny HIFI lubi mówić o sobie, że jest melancholijnym Słowianinem. Nie da się ukryć, że słychać to w jego muzyce. Fani hip-hopu pokochali producenta za mocne i klasyczne brzmienie na płytach macierzystej formacji HIFI Banda, z którą debiutował ponad dekadę temu. W międzyczasie bity Czarnego zaczęły pojawiać się na albumach wielu popularnych raperów. Wykształcony w Anglii muzyk wydał też dwa solowe projekty, które miały hiphopową duszę, ale oscylowały także w okolicach muzyki akustycznej, filmowej czy trip-hopu. Niedługo później współpraca z takim talentem stała się atrakcyjna także dla przedstawicieli alternatywy i popu, w rezultacie czego Czarny wyprodukował płyty Izy Kowalewskiej czy nawet Ani Dąbrowskiej. Odpowiadał również za oprawę muzyczną do filmu „Kamper”, a w 2018 roku dodatkowo rozpoczął pracę w Universal Music Polska w dziale A&R. Myślę, że ta krótka wyliczanka jest wystarczającą rekomendacją dla jego postaci.

      Jak?

      Szara niedziela, koniec listopada, puste drogi prowadzące do podwarszawskich Łomianek. Spotkaliśmy się z Czarnym w domu będącym siedzibą studia Otrabarwa, którego mój rozmówca jest współwłaścicielem. W bezpośrednim sąsiedztwie budynku znajduje się las, za którym płynie Wisła. Miejsce przypomina odizolowany na łonie natury domek letniskowy, w którym można zapomnieć o wielkomiejskim pośpiechu. Krótko mówiąc: idealne warunki na wielogodzinne sesje nagraniowe, ale także na wywiad-rzekę do „To nie jest hip-hop. Rozmowy II”. Usiedliśmy na piętrze w salonie, które zostało zaadaptowane na studio. Keyboardy, winyle i głośniki dość abstrakcyjnie komponują się w tej przestrzeni z perskim dywanem, starym tapczanem czy drewnianymi skrzyniami, które tworzą swego rodzaju meblościankę. Czarny jest bardzo kulturalnym i dosadnym rozmówcą, więc pół dnia na działce w zupełności wystarczyło do zebrania solidnego materiału.

      Autor: Bartek Strowski

      Data: 25 listopada 2018

      Z tego, co mi wiadomo, pierwsze próby produkowania muzyki podjąłeś w wieku czternastu lat…

      …i na początku wszystko szło chaotycznie. Nie byłem wtedy zbytnim fanem komputerów i średnio je kumałem. Na informatyce z kolei nikt nie uczył oprogramowania audio. Byłem zajarany sportem i słuchaniem muzyki, a nie pecetami. Nie miałem wśród swoich znajomych osób, które interesowały się produkowaniem bitów i które mogłyby mi w tym doradzić. Proces przyzwyczajania się do pracy na komputerze był w moim przypadku długi i żmudny. Przez pewien czas irytowała mnie monotonia szeregu czynności, które trzeba było wykonać, żeby mógł powstać kawałek: wyszukanie i przycięcie sampla, ułożenie bębnów…

      Kiedy nastąpił moment, w którym zauważyłeś, że męka wreszcie stała się przynoszącą satysfakcjonujące efekty przyjemnością?

      Chwil, kiedy czułem ekscytację, zapewne było sporo, choć niekoniecznie było to uzasadnione (śmiech). W 2005 roku dałem swoje bity Eldoce i Jotuze, którzy chcieli wykorzystać je na płycie Grammatika [ostatecznie do współpracy nie doszło – przyp. red.]. W międzyczasie poznałem też Jurasa z Wigorem i wyprodukowałem cztery utwory, w tym singlowe „To zbyt piękne” z Miodem, na ich wydaną przez Prosto płytę „Wysokie loty”. Niedługo później odezwał się do mnie Marcin Russek, który pracował jako A&R we wspomnianym przed chwilą labelu, i poprosił mnie o podkłady na „Prosto Mixtape: Deszczu Strugi” [do utworów: „Normalne chłopaki”, „Dziś za jutro”, „Podnieś” oraz „Ostatni moment” – przyp. red.]. To wszystko podkręcało moją zajawkę na tworzenie muzyki. Wspomniane produkcje otrzymały bardzo dobre recenzje, choć ja już wtedy wiedziałem, że są one na wyrost i że stać mnie na dużo więcej, więc niespecjalnie się podpalałem. Wyznaczałem sobie wysokie i bardzo konkretne cele. Całą ścieżkę rozwoju. Mimo że od tamtych czasów minęła ponad dekada, przechodzą mi po plecach ciarki na myśl, że wiele rzeczy i wizji spełniło się jeden do jednego. Przy czym nie należę do gości, którzy wierzą w jakieś motywacyjne kocopoły, wizualizacje sukcesu i tego typu bzdury. Ilu gości podobnych do mnie odpadło po drodze?…

      W każdym razie, zaraz po tym, jak pierwsze moje rzeczy pojawiły się na oficjalnych wydawnictwach, wyjechałem na studia do Anglii. Puszczałem tam swoje rzeczy ludziom, których produkcje funkcjonowały bardzo dobrze i w UK, i w USA. Mówili mi, że te bity są zajebiste, mają styl. Przy czym sugerowali, żebym nie wypuszczał ich na Wyspach, bo u nich wtedy liczył się tylko rap ze Stanów. Dzięki takiemu pozytywnemu odzewowi nieco wyzbyłem się kompleksów, które miałem jako człowiek urodzony jeszcze za żelazną kurtyną. Przestałem myśleć, że Zachód to wielki, niedostępny świat, w którym wszyscy wszystko robią lepiej od nas. Zrozumiałem, że ludzie tam żyjący mieli po prostu lepsze warunki do rozwijania swoich zdolności niż ich odpowiednicy ze Wschodu. Nie byli z definicji bardziej uzdolnieni.

      Dlaczego zdecydowałeś się na wyjazd akurat do Wielkiej Brytanii? Równie dobrze mogłeś iść do szkoły muzycznej w Warszawie.

      Niby tak, ale u nas program nauczania współczesnej muzyki był kiepski, o czym mówili mi starsi koledzy. Poza tym wtedy jeszcze była obowiązkowa służba wojskowa, więc jakiś wybór trzeba było podjąć. Poleciałem na kilka dni na zwiady do Anglii, bo to był jednak odważny plan i rodzice chcieli się upewnić, że podejmę słuszną decyzję. Niedługo po napisaniu matury byłem już w Londynie u znajomego siostry, który tam pracował. Od początku miałem upatrzoną wymarzoną szkołę, ale i tak chciałem zobaczyć jeszcze inne miejsca. Studia nagraniowe, które odwiedziłem, i znajdujący się w nich sprzęt zrobiły na mnie ogromne wrażenie.

      Rok wcześniej Polska weszła do Unii, więc można było już wziąć pożyczkę studencką na bardzo dobrych warunkach. Miałem też jednak fart, bo kiedy kończyłem naukę, to rodzimym studentom trzykrotnie podniesiono czesne. Niby dalej można było zaciągać kredyty, ale w całej Wielkiej Brytanii było mnóstwo protestów i rozrób. Ja sam, po ponad dziesięciu latach od obrony dyplomu, dalej spłacam pożyczkę. O tyle dobrze, że wartość funta zdążyła znacząco zmaleć od tamtych czasów.

      Naukę w Anglii zacząłeś od kursu zawodowego w Islington Music Workshop.

      Technicznie rzecz biorąc, to była zawodówka. Tylko, że z SSL 4000 G-Series. Przez rok wdrażano nam głównie techniczną wiedzę. Pamiętam pewnego bardzo zabawnego, a przy tym wymagającego wykładowcę, który ciągle kręcił szyderę ze swoich podopiecznych, kształtując w ten sposób ich charaktery. Wiedza, którą wyniosłem z tej szkoły, przydaje mi się do tej pory, bo nawet gdy podchodzę do nowego, nieznanego mi sprzętu, to wiem, że od lat trzydziestych, kiedy zmontowano pierwszy stół mikserski z dwoma kanałami, niewiele się w jego filozofii działania zmieniło. Przede wszystkim jednak wychodzę z założenia, że liczy się dobrze skomponowany i dobrze napisany numer. Wyleczyłem się z myślenia, że ktoś robi świetną muzykę, bo ma unikalny i drogi sprzęt. To nieprawda. Czasem bywa wręcz przeciwnie, bo przecież nawet na najdroższym sprzęcie można źle zmiksować kawałek.

      Nie miałem problemów z integracją