Sara:
– Gdy dowiedziałam się, że Douek kupił Lodziję, próbowałam do niego dotrzeć. Nie było łatwo. Wreszcie spotkaliśmy się, opowiedziałam wszystko, pokazałam papiery. Od razu się zapalił. „Zrobimy film dokumentalny” – powiedział. Obiecał też, że na gotowym budynku zawiesi tablicę z informacją o założycielach i historii miejsca.
Pierwszej obietnicy już dotrzymał. O pomoc w realizacji filmu poprosił młodą izraelską reżyserkę Tamar Tal Anati, która dziesięć lat życia spędziła w mieszkaniu przy Nahmani, naprzeciwko dawnej fabryki. The Red House zadebiutował wiosną 2017 roku na telawiwskim festiwalu Docaviv. Wyświetlono go w szczególnym miejscu – na fasadzie budynku Lodzii. Podczas zaledwie kilku pokazów obejrzało go ponad półtora tysiąca osób.
Na potrzeby filmu ekipa Tamar zrobiła dogłębne badania i dotarła do zapomnianych materiałów archiwalnych.
Jeden z bohaterów dokumentu nazywa Lodziję „polską fatamorganą” pośrodku piasków pustyni. Tak bardzo tutejszą, a jednak zupełnie inną.
Sara:
– Wszystkie papiery, zdjęcia, instrukcje szukania nagrobków i adresy zebrałam w segregatorze i przekazałam wnukom. Za każdym razem, gdy jadą do Polski, zobowiązuję ich do wizyty na łódzkim cmentarzu. Mają zapalić świeczkę i powiedzieć kadisz. To dla mnie ważne, ta świadomość, że mają w Polsce swoje korzenie. Muszą wiedzieć, skąd się wzięliśmy.
Z dziećmi i wnukami odwiedziła Polskę kilkukrotnie. Do każdego z wyjazdów przygotowywała się miesiącami. Na kirkucie w Łodzi odnowili zdewastowany po wojnie nagrobek i postawili nową macewę babci Sarze, żonie Benjamina Gutera, która po osiedleniu się w Palestynie pojechała z wizytą do Polski i tam zmarła w 1930 roku.
Sara Guter-Davidson z mamą były w Polsce pod koniec lat osiemdziesiątych. Matka miała już ponad siedemdziesiątkę, nie wszystko pamiętała. Szukały razem domu przy Zakątnej, lecz kamienicę przebudowano, trudno ją było rozpoznać. Udało im się za to trafić do szkoły dla panien. I nagle, ni stąd, ni zowąd, mama powolutku ruszyła przed siebie, a po kilkunastu minutach trafiły pod dawny dom. Pamięć zawiodła, ale nogi pamiętały drogę.
Tamtego dnia pojechały też do Wiśniowej Góry.
Sara:
– Były lata osiemdziesiąte, czas „Solidarności”. Polska wciąż jeszcze szara, smutna, nie to co teraz. Dom dziadka Maliniaka został zburzony, ale opodal bramy spotkałyśmy staruszki. Podeszłam, przywitałam się. „Czego szukacie, nie wiecie, że tu przed wojną żyli królowie?” – zapytały. Zdziwiłam się. A one na to, że bogaci Żydzi, którzy z dziećmi przyjeżdżali na wakacje, i one same się tymi dziećmi opiekowały. Więc uśmiechnęłam się i mówię, że jestem jednym z tych dzieci! Kobieta się skrzywiła: „Wynoś się, nic tu po tobie! Jakim cudem jeszcze żyjesz po tej wojnie?”. Odjechałyśmy z mamą z ciężkimi sercami, choć rozumiałam, że kobieta boi się, że spróbuję odzyskać majątek.
Staruszka nie wiedziała, że matka Sary po wojnie przepisała cały majątek na siostrę. Niczego z Polski nie chciała.
Sara:
– Mama przeszła metamorfozę: od totalnego zakochania się w Polsce, poczucia, że to jej jedyna ojczyzna, przez syjonizm na fali wyjazdu do Palestyny, aż po antagonizm wynikający z wojennych doświadczeń tych paru lat, które dosłownie przepłakała. Zawsze jednak, choć wspomnienia bolały ją niemiłosiernie, mówiła z bliskimi i koleżankami po polsku. Zachowywała bardzo ciepły stosunek do języka i do kultury.
Podczas tamtej podróży, jak mówi Sara, zdarzył się jeszcze jeden cud. Kilka dni po przyjeździe ona sama nagle zaczęła mówić po polsku. Po sześćdziesięcioletniej przerwie, od czasu, gdy jako czteroletnia dziewczynka odmówiła komunikacji w tym języku, zaczęła w nim mówić płynnie, jak gdyby nigdy nic.
Sara:
– Tak jakby w tej Polsce przypomniało mi się, skąd pochodzę. Bez udziału świadomości. I poczułam, że wróciłam do korzeni.
Miri
– To było czyste szaleństwo. Z Warszawy do Palestyny! Na rowerach! Bez grosza przy duszy! Bez papierów! W życiu bym dzieciaka w taką podróż nie puściła!
Z emocji Miri zasycha w gardle, upija łyk kawy. I śmieje się zaraz, bo „dzieciak”, o którym mówi, to jej własny ojciec, tylko osiemdziesiąt lat wcześniej.
Kto wie, czy byłaby dziś na świecie, gdyby nie ta historia z rowerem.
Z Miri rozmawia przez telefon ciepłym wieczorem detektyw genealogiczny Gidi Poraz. Rozmowa jest chaotyczna, pełna niewiadomych.
Historię swojej rodziny Miri spisuje w mejlu. Kilka imion, nazwa ulicy, daty i miejsca wyrwane z kontekstu, domysły na podstawie detali dostrzeżonych na fotografiach i własnego rozeznania w historii Warszawy. Zgłasza się do specjalisty, bo czuje, że już dalej sama nie dojdzie. Że już nie wie, gdzie szukać.
Nazywał się Zerach Maliniak. Urodzony w 1910 roku, mieszkał na warszawskiej Pradze przy Brukowej 26 (dzisiaj Okrzei), w ubogiej religijnej żydowskiej rodzinie. Z dziesięciorgiem rodzeństwa. Nosił buty łatane każdej jesieni gazetą. W domu mówiono w jidysz. Zerach chodził z tatą do synagogi, do chederu raczej nie. Pewnie rodzice posłali go do szkoły powszechnej, bo skądś przecież musiał znać polski, w którym szeptali sobie potem z matką tajemnice przed dziećmi. A może było zupełnie inaczej?
Miri nie jest tej historii pewna. Mówi „przypuszczam”, „wydaje mi się”, „prawdopodobnie”.
Gidi wie, że łatwo nie będzie. W bazie danych z lat 1825–1912 znajduje ponad czterystu Maliniaków Żydów. Potem już nic, bo w czasie wojny Warszawa płonie. Z tego, co cudem ocaleje, większość trafi do różnych archiwów. Gidi dotrze do nich, zamówi dokumenty, porówna świadectwa urodzenia. W pół roku stworzy drzewo genealogiczne rodziny Miri.
W tym samym czasie ona opowie mu o tym, co wie na pewno. Pomoże jej siedzący obok brat Micha.
Jako nastolatek Zerach Maliniak wstąpił do grupy Tora we-Awoda [Biblia i Praca], związanej z Hapoel Mizrachi, szczególną grupą syjonistyczną, bo przygotowującą do wyjazdu do Palestyny młodzież religijną. Z tego ruchu w niepodległym już Izraelu w przyszłości wyłoni się polityczna narodowa partia religijna Mafdal, a z niej Ha-Bajit Ha-Jehudi [Żydowski Dom], która forsuje między innymi rozbudowę osiedli na Zachodnim Brzegu Jordanu.
– Nie jestem z tego dumna – mówi Miri.
Na hachszarę, obóz przygotowawczy, wyjeżdżał z członkami Hapoel Mizrachi pod Warszawę. Ale pewnego dnia, tak po prostu, wśród przyjaciół ktoś rzucił pomysł, by jechać do Palestyny bez czekania na certyfikaty. Na rowerach. Do pomysłu zapalili się bracia Zeracha: Perec, jego bliźniak, i najstarszy Dow.
Zerach miał wtedy dwadzieścia cztery lata.
Nie wiedział, jak się jeździ na rowerze. W ubogiej rodzinie Maliniaków nie było szans na jego zakup.
– Po Warszawie chodził piechotą lub biegał, bo nigdy nie miał nawet grosza na tramwaj – śmieje się Micha.
Rodzeństwo nie wie, jak to się stało, że w krótkim czasie dziecięciu biednych chłopaków uzbierało na dziesięć rowerów. I jak to możliwe, że żaden z nich nie wziął z domu pieniędzy, tylko pojechał, jak stał, w jednym ubraniu.
– Pewnego razu zapytałem ojca, jak często zmieniali ubrania, a on na to: „Jak to: zmienialiśmy?”. Nic ze sobą nie mieli – mówi Micha.
Grunt,