Doświadczenie zdobyte na polskich obozach szkoleniowych nie idzie na marne: większość kibuców, które powstają w Erec w okresie międzywojennym, jest dziełem polskich Żydów. W 1913 budują oni Gan Szmuel, w 1926 – Miszmar ha-Emek, w 1927 – Ein Szemer, w 1931 – Ein ha-Choresz, w 1936 – Micpe Jam, w 1937 – Tirat Cwi, w 1943 – Jad Mordechaj i wiele innych. To rozbudowane gospodarstwa z ziemią przeznaczoną pod uprawę, budynkami gospodarczymi wyposażonymi w maszyny, ze zwierzętami hodowlanymi, osobnymi mieszkaniami, wspólną jadalnią i pomieszczeniami edukacyjnymi. Osadnicy pomysły czerpią z idei socjalizmu: mieszkańcy mają dzielić się pracą, codziennymi obowiązkami, a nawet opieką nad dziećmi. Pieniądze w kibucach, przeciwnie niż w miastach, przestają być najważniejsze. Icchak Tabenkin, wykształcony w Polsce założyciel jednego z ruchów kibucowych, stwierdza, że chaluców z innych krajów należy najpierw oddawać do polskich kibuców na wychowanie i że inni Żydzi, na przykład niemieccy, nie stworzą dobrego miejsca, bo nie mają w sobie wystarczająco dużo samozaparcia.
Są i tacy, którzy nie wytrzymują napięcia, załamują się. Popełniają nawet samobójstwa. Niektórzy, ci majętniejsi w poprzednim życiu, tęsknią za wygodami europejskiego życia i bywa, że wracają, skąd przyjechali, z poczuciem porażki. Do Polski też wyjadą kibucnicy zaprawieni w bojach, ale nie po to, by w niej zostać, lecz by szkolić kolejne pokolenie pionierów.
Wkrótce po powstaniu państwa Izrael kibuce odnotują szczyt popularności. Zyskają siłę społeczną, ekonomiczną, kulturotwórczą i polityczną.
Gorąco jak w piekle. Rekord – w 1942 roku – to pięćdziesiąt cztery stopnie Celsjusza. Ciało topi się jak plastelina, nie ma czym oddychać. Zimą z kolei temperatura spada poniżej zera (co to dla polskich Żydów?). Dalej: ziemia spękana, sucha, nieurodzajna. Widmo chorób na horyzoncie. Arabskie bojówki wokół, po zmroku ciemność absolutna. Lista tak długa, że może jeszcze cofnąć się w pół drogi, zawrócić do czystej pościeli, do mame? Dać sobie spokój, zostawić marzenia o kibucach innym?
Innym? Przenigdy! Determinacji nie braknie.
Docierają tu, do doliny Bet Szean, w czerwcu 1937 roku. Pochodzący z Będzina „absolwenci” kibucu Ovadia w Sławkowie założonego przez syjonistyczną organizację religijną Ha-Szomer Ha-Dati [Religijny Strażnik], zgodnie z ideałami Tora we-Awoda. W Polsce, w budynku ofiarowanym przez braci Szajn, będzińskich przedsiębiorców, uczono podstaw języka i geografii Erec Israel, na zajęciach praktycznych – hodowli zwierząt i uprawy roślin. W Palestynie sławkowscy chaluce współtworzą dwie osady: Kfar Ecijon i Tirat Cwi. Tę drugą właśnie tutaj, w Bet Szean, do spółki z młodymi Żydami z Rumunii i Niemiec. To pierwszy religijny kibuc w regionie13.
Działają szybko, metodą „wieża i palisada”, bo w związku z szalejącą w regionie arabską rewoltą Brytyjczycy wprowadzają ograniczenia osadnictwa żydowskiego. Dopuszczają zaledwie jeden wyjątek: nie zburzą tylko tych osad, które są zbudowane po sam dach. Będzińscy chaluce wiedzą, że mają mało czasu, dlatego decydują się postawić prowizoryczny kibuc… w jedną noc. Tirat Cwi nie jest zresztą wyjątkiem – mimo zakazu tą samą metodą powstaje wtedy prawie sześćdziesiąt żydowskich osiedli.
Następnego dnia młodzi świętują sukces.
Rozbudowa przebiega już wzorcowo, wedle sławkowskich zaleceń. Rosną domki z pokojami dla chaluców, z przedziwnym systemem chłodzenia przez generowanie przeciągów (który nie zadziała w praktyce). Rosną również budynki wspólnotowe: jadalnia, synagoga, miejsca dla dzieci.
Plotka głosi, że pod koniec lat trzydziestych kibuc odwiedził wysoki urzędnik Mandatu Palestyny. Był zaskoczony wzorowym funkcjonowaniem, europejskością, kulturą mieszkańców. „Niech no tylko dostaną własne państwo! Stracą ten charakter i staną się częścią Bliskiego Wschodu, z całym jego poplątaniem” – śmiał się.
Mówił szczerą prawdę.
Ledwie osada odrosła od ziemi, a już między kibucnikami zaczęły się spory.
Hadasa, mieszkanka kibucu, spotkana przypadkowo w stołówce:
– Przeważały u nas dwie grupy, z Niemiec, tak zwani Jekkes, i z Polski. I ciągle były kłótnie, jak ma wyglądać życie w kibucu, kto ma rację. Na przykład w szabat: „Co będziemy jeść, czulent czy Kartoffelsalat?”. Choć w wojnie na słowa wygrywał czulent, ostatecznie na stoły wjeżdżały oba dania.
Niby przyjechali tu, by zbudować kibuc, a jednak każdy z nich przywiózł z Europy wizerunki rodzinnych miast. Podświadomie wracali do nich, tworząc na palestyńskiej ziemi swoje nowe domy. Na wzór Krakowa, Berlina.
– O Będzinie tata opowiadał mi wiele anegdot, żartów i ważnych historii: o polskim księdzu, który ratował Żydów z płonącej synagogi, o tym, że miasto wyrosło na ogromnych tunelach z węgla. Wydawało mi się to takie baśniowe… Będzin był dla niego synonimem świata, który ostatecznie zniknął w czasie wojny, pozostał tylko w ludzkiej pamięci – mówi Izraela Kaspi, siedemdziesięciosiedmioletnia archiwistka Tirat Cwi. Jak się przedstawia: „zawodowa gawędziarka”. Poza tym córka Motela Herszberga, kibucnika, autora projektu tutejszej synagogi i rodowitego będzinianina.
Podobno nazywał kibuc Małym Będzinem. Mówił, że Żydzi stamtąd odnajdą po wojnie drugi dom w Tirat Cwi. Kibucowa synagoga miała być tego symbolem. Że w ogóle powstała – rzecz dla konceptu syjonistycznego nietypowa – to jedno. Drugie, że była wyjątkowa. Podobno pierwszy architekt wykorzystał w projekcie rzut krakowskiej Remuh. Ojciec Izraeli Kaspi z kolei miał patrzeć na tę będzińską, zburzoną przez Niemców, wielką, okazałą, ze Wzgórza Zamkowego. Żartował później, że do tego stopnia wzorował się na niej, że nie uwzględnił toalety, bo i tam jej nie było.
– Moja mama mówiła po polsku, mój tata w jidysz. Ale obowiązującym językiem w kibucu był wyłącznie hebrajski. Potem, gdy rygor zelżał, a imigranci amerykańscy mówili z dziećmi po angielsku, żałowaliśmy, że nie rozmawialiśmy z rodzicami w ich językach. Poza tym w czasach mojego dzieciństwa obowiązywał system wspólnej edukacji, komuny od dzieciństwa. Nie wychowywali nas rodzice, lecz nauczyciele. Nawet spaliśmy osobno. Ani miejsce pochodzenia rodziców, ani ich przeszłość nie były ważne. Liczyła się przyszłość, radość z budowania Kraju, wspólnota.
Dziś do archiwum przychodzi najmłodsze pokolenie, by zapytać o historie dziadków. To dla Izraeli względna nowość, trend zapoczątkowany ponad dwadzieścia lat temu, gdy otworzyły się granice Polski. Wnukowie otrzymują to, czego nie otrzymali ich rodzice: pamięć o korzeniach.
Wizyta w archiwum to jedno, ale wyjazdy do Polski? Szukanie tam na miejscu domów, macew, pamiątek? Tego Izraela nie potrafi zrozumieć.
– Co w tym dziwnego? Spora część z nas ma korzenie w Polsce. To tam rozwijała się nasza kultura, nasza religia. Nie możemy się od tego odcinać – mówi Nili Ben Ari, sąsiadka Izraeli.
Jest religijną żydówką, emerytowaną wykładowczynią poezji sefardyjskiej w Safedzie. Pisze doktorat z Talmudu, prowadzi zajęcia dla młodzieży w lokalnych szkołach.
Ma siedemdziesiąt cztery lata. Jej rodzice pochodzili z Galicji, spora część rodziny – tej, która uważała, że Polska jest dla nich najlepszym miejscem do życia i że należy tam zostać – zginęła w Holokauście. Nili urodziła się w 1943 roku w Tel Awiwie.