Switłana odebrała kawę z rąk sprzedawczyni w McDonaldzie i usiadła przy stoliku w kącie lokalu, z dala od innych ludzi i okien. Rozważała, czy nie schować się za numerem „Metra”, który pozostawił jakiś wcześniejszy gość. Obawiała się jednak, że w ten sposób tylko zwróci na siebie uwagę. Już i tak zdradzał ją jej język, ten cholerny wschodni zaśpiew, ta ukraińska melodyjność, ruska miękkość. Dlatego tak mało mówiła. Przy kasie rzuciła tylko: „Kawy”, ale bała się, że i tyle wystarczyło. Ekspedientka tak dziwnie na nią spojrzała. Z ukosa i z pogardą. Tak jak zawsze Polki patrzyły na Ukrainki, bo pierwsze płaciły, a drugie sprzątały i można było z nimi zrobić wszystko: nawrzeszczeć, że fugi źle wymyte, wyszukać mikroskopijne drobinki kurzu i kazać myć ten sam fragment podłogi raz za razem, zapłacić połowę tego, co ustalone. I w ten sam sposób patrzyła na Switłanę ta kobieta za ladą w mundurku. Patrzyła tak, mimo że to Switłana była klientką, to ona kupowała i to ona powinna mieć zawsze rację.
Nie zasługiwała na to spojrzenie.
Pewnie ta lafirynda ją zapamiętała. I kiedy zaczną jej szukać, pierwsza poleci na policję. I opowie, jak to Switłana przyszła do McDonalda, jak zamówiła tylko kawę, chociaż widać było, że ma ochotę na Big Maca, Cheeseburgera czy McRoyala z frytkami. Jak się wpatrywała łapczywie w zawieszone nad głowami klientów McZestawy i oferty specjalne, jakby chciała się nasycić samym ich widokiem.
Ukrainka sięgnęła po cukier zamknięty w papierowej tubce. Rozerwała opakowanie. Zbyt mocno, bo kryształki wystrzeliły w górę i rozsypały się po całej tacce. Przez chwilę zamarła, wpatrując się w drobinki, i poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Powstrzymała się od płaczu w ostatniej chwili. Ukryła twarz za pośpiesznie poderwaną chusteczką, a kiedy ją opuściła, znów była sobą.
Odetchnęła głęboko.
Źle zrobiła wtedy na osiedlu, że spanikowała. Ale kiedy zobaczyła tę dziewczynę z walizką, to było tak, jakby ktoś odebrał jej kontrolę nad ciałem. Nóż. Po co go w ogóle brała do ręki? Popełniała błąd za błędem. Opuściła osiedle, nikomu nic nie mówiąc.
Musiała pomyśleć teraz na chłodno. Znajdowała się w złym położeniu. Po pierwsze, uciekła, a mają ją na monitoringu. To już czyniło ją podejrzaną. Po drugie, była Ukrainką bez prawa pobytu. To jeszcze bardziej utrudniało jej sytuację. Polacy nie lubili Ukraińców. Gęby mieli pełne frazesów o słowiańskiej wspólnocie, Partnerstwie Wschodnim i o tym, że trzeba Ukrainę ciągnąć na Zachód, ale jak przychodziło co do czego, to tylko Wołyń, Wołyń i Wołyń. Jakby to usprawiedliwiało wszystkie mniejsze i większe świństwa, które im robili. Policja pewnie przebierała nogami, żeby skazać Ukrainkę za zabójstwo. A jak nie skazać, to przynajmniej wyrzucić z kraju bez możliwości powrotu. Tylko co wtedy? Wyślą ją do Lwowa i co? Nie miała do czego wracać. Rodzice już nie żyli. Mieszkanie po nich przejął brat. Żył ze swoją żoną i trojgiem dzieciaków w dwóch pokojach. Kolejnej gęby nie przyjmie pod swój dach. A ona nie może tłumaczyć, że to mieszkanie jest również jej, bo przecież brat uczciwie ją spłacił lata temu. Nawet jeśli ją przygarnie, to na tydzień, dwa. A potem? Przecież we Lwowie nic się nie zmieniło od czasu, kiedy z niego uciekła. Co najwyżej się pogorszyło.
Mogła jechać do innego miasta w Polsce. Na Śląsk czy nad morze. Bardzo lubiła Bałtyk, chociaż była tam tylko raz. Zabrał ją tam jesienią jej ówczesny polski narzeczony. Straszny skurwiel, bo oczywiście nie miała szczęścia do mężczyzn. Tyle dobrego, że krótko ze sobą byli. Zaraz ją rzucił, wrócił do żony, kiedy tylko ta tupnęła nóżką. Ale mimo tych niemiłych wspomnień Switłana zakochała się w szarych, łamiących się falach, w szerokich białych plażach, w bursztynach wyrzucanych na piasek. Polubiła nawet wściekły krzyk mew, choć same mewy uważała za ohydne ptaki. Były tak żarłoczne, że potrafiły zeżreć własne pisklaki. Switłana gardziła nimi. Ale Bałtyk kochała.
Tyle że tam też będzie jej szukać policja. Czyli trzeba wyjechać. Do Niemiec, gdzie to Polki były Ukrainkami i podobno zazdrośnie strzegły swoich bauerów. Ale Niemców jest wielu, więcej niż Polek. Wszystkich nie upilnują. Nie ma siły. A Switłana mówiła po polsku tak dobrze, że w niemieckich uszach mogła uchodzić za mieszkankę kraju nad Wisłą. Jakoś sobie poradzi. Wszystko się ułoży. Policja pewnie i tam będzie jej szukać, ale jak bardzo będą się przykładać do poszukiwań jednej małej Ukrainki w wielkich Niemczech? Niewiele. I chociaż coś się w jej wnętrzu buntowało – bo przecież jak ona, potomkini bohaterów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, ma jechać do pracy u byłych hitlerowców – to decyzję już podjęła.
Pozostało ją zrealizować, co nie było takie łatwe. Miała mało pieniędzy. Dlatego zamówiła tylko kawę. Za mało na podróż do Reichu i ułożenie sobie tam życia. Ale miała dłużniczki. W lepszych czasach popożyczała pieniądze znajomym na słuszny procent, ale nie zbójecki. Teraz po prostu odbierze to, co jej, wymieni na euro i pojedzie.
Upiła łyk kawy. Była przyjemnie gorąca.
Miała plan. Jeden dzień, może dwa, i żegnaj, Warszawo, witaj, Berlinie.
Kochan zaparkował samochód na parkingu przez pałacem Mostowskich. Dosłuchał do końca rozmowy polityków w radiu. Nie dlatego, że uważał ją za interesującą (nie była), ale dlatego, że bardzo nie chciał wracać do pracy. Odsuwał ten moment, ile tylko się dało. Ale w końcu wysiadł z auta i poszedł na komendę.
Andrzejewski dorwał go na korytarzu. Kochan dostrzegł go w ostatniej chwili, kiedy podinspektor wyłaniał się z jednego z pokoi. Nie zdążył się ukryć, a już słyszał swoje nazwisko.
– Kochan! – Andrzejewski miał mocny głos.
Czyli wszyscy już wiedzą, że wróciłem, pomyślał podkomisarz i uśmiechnął się fałszywie.
– Dzieńdoberek, szefie.
Podinspektor Andrzej Andrzejewski, szef Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw, był łysym mężczyzną, który od lat walczył z nałogiem palenia i nadwagą objawiającą się sporym brzuszkiem. Poza tym słynął z braku poczucia humoru i braku sympatii u swoich podwładnych. Ale mimo to wydział jakoś działał. I, co Kochan niechętnie przyznawał, działał całkiem nieźle.
– Spóźniłeś się – stwierdził Andrzejewski, łapiąc podkomisarza za ramię i przyciągając do siebie jak niegrzecznego ucznia, którego trzeba usadzić w oślej ławce.
– Wcale nie – skłamał Kochan. – Jestem już od godziny, ale tu z kolegą pogadałem, tam słówko zamieniłem. Orientuję się w pracy wydziału, co mnie ominęło, komu trzeba będzie pomóc.
Andrzejewski nawet nie udawał, że wierzy chociaż w jedno jego słowo.
– To ma być pierwszy i ostatni raz. Jasne?
– To nigdy nie było problemem – zauważył Kochan.
– Zawsze było. Tylko nie miałem czasu ani ochoty, żeby cię porządnie opieprzyć.
– A teraz szef ma?
– Ochotę? Jak najbardziej.
Andrzejewski był wyższy od Kochana. Nachylił się więc w jego kierunku, jakby go chciał uderzyć z główki. Podkomisarz wyprostował się, pokazując, że nie da się zastraszyć. Chuj, pomyślał, jak sobie teraz pozwolę na brak szacunku, to nigdy mi już nie popuszczą. Postanowił, że co się ma stać, to się stanie, ale zgnoić się nie pozwoli.
– O co ta afera? – zaczął. – Babie raz przyłożyłem. Bo to nowość?
Andrzejewski skrzywił się nieznacznie.
– Czasy