Mortka podjechał do wbudowanej w blok bramy i stanął przed szlabanem. W radiu leciała piosenka, którą słyszał pierwszy raz i której już nie lubił. To było coś o Warszawie i chińskim żarciu. Postanowił zatrąbić. Zaraz z budynku wyszedł przestraszony ochroniarz w towarzystwie umundurowanego policjanta. Ochroniarz nacisnął przycisk na pilocie i szlaban się uniósł. Komisarz podziękował ruchem dłoni i wjechał do środka.
Rozpoczął poszukiwania miejsca, gdzie mógłby się zatrzymać. Wszystkie, zresztą bardzo wąskie miejsca parkingowe były zajęte. Niektórzy zdesperowani kierowcy wjeżdżali nawet na trawniki, najwyraźniej nie przejmując się groźbą otrzymania mandatu od strażników miejskich. I słusznie, bo ci pewnie nie wchodzili na teren osiedla. Komisarzowi sytuacja wydała się dziwna, zwłaszcza że mijał wjazd do podziemnego garażu. Widocznie mieszkańcy z niego nie korzystali.
Mortka uznał, że jest w pracy, a jeśli miała ona jakieś zalety, to jedną z nich na pewno było to, że mógł sobie czasem pozwolić na lekceważenie zasad kodeksu drogowego. Szczególnie w momencie wypełniania obowiązków zawodowych. Zatrzymał samochód tuż za stojącym radiowozem. I jego toyota, i policyjna kia zablokowały w ten sposób sześć innych pojazdów. Nie zamierzał się tym przejmować.
Wysiadł z auta. Przeciągnął się i rozejrzał po okolicy. Wewnętrzny dziedziniec był pusty, chociaż przy wejściach do poszczególnych klatek widział niewielkie grupki mieszkańców. Część z nich jeszcze w pidżamach, na które zarzucili polarowe bluzy. Kolejni gapie zbierali się na balkonach. Palili papierosy, popijali kawę, a niektórzy robili zdjęcia komórkami. Komisarz pomyślał, że chyba jeszcze nigdy nie pracował przy takiej widowni.
Policyjną ekipę dostrzegł w okolicy placu zabaw. Idąc w tamtą stronę, wyławiał coraz więcej szczegółów. Dwóch techników w białych strojach, krążących wokół terenu z aparatami w dłoniach. Umundurowanych policjantów zabezpieczających ich pracę. I wreszcie jedną osobę po cywilnemu – młodą kobietę z popielatymi włosami związanymi w koński ogon, ubraną w brązową skórzaną kurtkę. Ruszyła w stronę Mortki, kiedy tylko go zauważyła.
– Panie komisarzu – przywitała się.
– Pani aspirantko – odpowiedział.
Wciąż dziwacznie się czuł, odmieniając policyjny stopień. Dźwięk tego słowa jakby kłuł go w język. Ale wolał zmierzyć się z gramatyką, niż narażać na kolejne starcie z aspirant Anną Suchocką. Nie dlatego, że się bał. Wygrałby. Był wyższy stopniem, kierował śledztwami, miał większe doświadczenie zawodowe. Po prostu mu się nie chciało. Suchocka, Sucha, była dziko uparta. Dałby jej dzisiaj po łbie, a ona jutro i tak by mu przypomniała, że „w języku polskim słowa się odmieniają”. Dobrze, że przynajmniej nie poprawiała go w kwestii swojego stanu cywilnego. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, zwróciła mu na to uwagę. Najwyraźniej po kilku miesiącach wspólnej pracy trochę mu odpuściła. „Panny aspirantki” już by nie zniósł.
– Co mamy?
– Zabójstwo – zaczęła, prowadząc go w stronę techników. – Ofiarą jest młoda dziewczyna. Wiek na oko dwadzieścia lat. Brak śladów walki, gwałtu.
– Przyczyna śmierci?
– Sam zobaczysz.
– Tożsamość?
– Jeszcze nieznana. Ze wszystkim czekaliśmy na ciebie.
Kiwnął głową.
– Można już?
Sucha zerknęła na jednego z techników. Szpakowaty mężczyzna, który non stop poprawiał okulary, zrobił ostatnie zdjęcie i przyzwalająco machnął dłonią. Sucha podała komisarzowi pudło z gumowymi rękawiczkami. Wyciągnął parę, włożył i dopiero wtedy podszedł do ciała.
Dziewczyna rzeczywiście była młoda. I ładna. Kasztanowe włosy sięgały do ramion. Otwarte szkliste oczy miały kolor brudnej trawy. Jej skóra była blada, co świadczyło o tym, że nie należała do miłośniczek licznych na Ursynowie solariów. W jednym nozdrzu lśnił niewielki srebrny ćwiek. Taki sam zauważył na brwi dziewczyny. Oprócz tego nie dostrzegł żadnej innej biżuterii. Miała na sobie wełniany płaszcz, spodnie i skórzane buty. Niedaleko stała walizka na kółkach z wyciągniętą w górę rączką. Skórzana torebka, przerzucona ukosem przez ramię, spoczywała obok ciała.
Dziewczyna leżała na brzuchu z lewą ręką odrzuconą w bok, a drugą wsadzoną między zaciśnięte uda. Głowa była przekręcona. Ślad na ziemi – szerokie pasmo krwi – wskazywał, że próbowała się czołgać. Niedaleko. Ledwie metr, może półtora. Gdzie próbowała dotrzeć? Do walizki, wejścia do bloku? Uciec od zabójcy? A może, co Mortce nagle wydało się najbardziej prawdopodobne, po prostu chciała się ruszać w tych ostatnich chwilach? Jakby wierzyła, że w ten sposób może zatrzymać w sobie życie.
Tuż obok zwłok leżało narzędzie zbrodni – wojskowy nóż o długim, z jednej strony ząbkowanym, ponaddwudziestocentymetrowym ostrzu, teraz całkowicie pokrytym krwią.
– Wygląda nieźle, ale to szajs – usłyszał nad sobą głos Suchej. Podniósł wzrok na policjantkę.
– To znaczy?
– Nóż dla dzieciaków. Zdziwiłabym się, gdyby kosztował więcej niż sześćdziesiąt złotych. Kiepska stal z tendencją do szybkiego tępienia się i łamania. Nie ma żadnej ochrony przed korozją. Rękojeść niby pokryta gumą, ale byle jaką. Zetrze się raz-dwa i wtedy nóż będzie się ślizgał, ilekroć dłoń się spoci. Z dobrych rzeczy, chyba ma fajną masę. Ale ja akurat wolę cięższe kosy. Podsumowując, tak jak mówiłam, nieźle wygląda, ale to szajs.
– Do zabicia człowieka wystarczy – zauważył.
– Wiesz przecież, że do zabicia człowieka wystarczy nóż do chleba – odbiła piłeczkę.
Miała rację.
Pochylił się nad ciałem dziewczyny. Szukał ran. Pierwszą znalazł bez trudu. Tuż pod przyciśniętą do uda dłonią. Palce dziewczyny były całe czerwone, a nogawka zabarwiona szeroką, ciągnącą się aż pod kolano plamą. Ostrze noża trafiło w tętnicę udową. Wiedział, że krwawienie w takim miejscu jest właściwie nie do zatamowania. Śmierć następuje w kilka minut. Jeszcze szybciej traci się przytomność. Do tego dochodziła druga rana, po lewej stronie brzucha, trochę poniżej linii żeber.
Upewnił się, że ma włożone rękawiczki, i ostrożnie otworzył torebkę. Na pierwszy rzut oka niczego nie brakowało. Komórka, portfel, paczka chusteczek, błyszczyk do ust i dwie podpaski. Wyjął portfel i zajrzał do środka. Znalazł tam banknot pięćdziesięciozłotowy i trochę bilonu. Czyli to nie był napad rabunkowy. Chyba że sprawca spanikował, co też wydawało się możliwe. Kiedy zobaczył, co zrobił, zrezygnował i uciekł. Mortka sięgnął po dowód osobisty ofiary. Porównał twarz dziewczyny z fotografią.
– Przynajmniej nie będzie problemu z identyfikacją – rzucił na wpół do siebie, na wpół do Suchej.
Nazywała się Zuzanna Łatkowska. Rocznik 1986. Za kilka dni miała mieć dwudzieste czwarte urodziny. Zameldowana w Białej Podlaskiej. Mortka podniósł dokument tak, żeby Sucha mogła go zobaczyć.
– Trzeba ją sprawdzić w naszych bazach danych. Zawiadomić rodzinę. Zrobić wywiad. Ale pierwsze dwie czynności są najważniejsze.
Odłożył dowód do portfela, a portfel schował z powrotem do torebki. Wstał. Rozejrzał się dookoła. Na balkonach zbierało się coraz więcej osób.
– Rozłóżmy tu jakiś parawan, co? – zaproponował. –