Fundacja. Isaac Asimov. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Isaac Asimov
Издательство: PDW
Серия: s-f
Жанр произведения: Научная фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788378182177
Скачать книгу
jest historykiem.

      – Nie. Jak pan rzekł, jestem radnym, politykiem.

      – Tak… tak… Ale co ja tu wygaduję! Ja jestem historykiem, więc po co jeszcze drugi? Pan potrafi pilotować statek kosmiczny.

      – Tak, nawet bardzo dobrze.

      – I to jest to, czego nam trzeba. Wspaniale! Obawiam się, młodzieńcze, że nie należę do ludzi zaradnych i praktycznych, jeśli więc przypadkiem pan do takich należy, to stworzymy dobry zespół.

      – W chwili obecnej nie zachwycam się akurat skutkami moich znakomitych pomysłów, ale wydaje się, że nie pozostaje nam nic innego, jak spróbować stworzyć dobry zespół.

      – Miejmy zatem nadzieję, że potrafię przełamać swoje opory przed podróżowaniem w przestrzeni. Musi pan wiedzieć, panie radny, że nigdy jeszcze tam nie byłem. Jestem „świstakiem”… Zdaje się, że tak właśnie określa się takich ludzi? Przepraszam, może napije się pan herbaty? Powiem Klodzie, żeby nam coś przygotowała. Mamy jeszcze parę godzin do odlotu, prawda? Zresztą jestem już gotowy. Mam wszystko, co będzie nam potrzebne. Pani burmistrz okazała naprawdę wielką pomoc. To doprawdy zadziwiające, jak bardzo interesuje się tym projektem.

      – A więc pan już wiedział o tym? – spytał Trevize. – Od dawna?

      – Burmistrz zagadnęła mnie – Pelorat zmarszczył lekko czoło, jakby dokonywał w myśli jakichś obliczeń – dwa, może trzy tygodnie temu. Byłem zachwycony. A teraz, kiedy już uświadomiłem sobie, że potrzebuję pilota, a nie drugiego historyka, jestem zachwycony tym, że to pan, drogi przyjacielu, będzie moim towarzyszem.

      – Dwa, może trzy tygodnie temu – powtórzył Trevize, lekko oszołomiony. – A więc już od kilkunastu dni była na to przygotowana. A ja… – Urwał.

      – Słucham?

      – Nic takiego, profesorze. Mam zwyczaj mówić do siebie. Jeśli nasza podróż potrwa dłużej, będzie pan się musiał do tego przyzwyczaić.

      – Potrwa, potrwa – rzekł Pelorat, popychając Trevizego w kierunku jadalni, gdzie gosposia przygotowywała wymyślną herbatę. – Mamy czasu, ile dusza zapragnie. Burmistrz powiedziała, że możemy podróżować tak długo, jak nam się podoba, że cała Galaktyka stoi przed nami otworem i, co więcej, że gdziekolwiek wylądujemy, możemy korzystać z funduszy Fundacji. Powiedziała oczywiście, żebyśmy korzystali z nich rozsądnie. Tyle jej przyrzekłem. – Zachichotał i zatarł ręce. – Siadaj, drogi przyjacielu, siadaj. Może upłynąć wiele czasu, zanim usiądziemy do następnego posiłku na Terminusie.

      Trevize usiadł.

      – Ma pan rodzinę, profesorze? – spytał.

      – Syna. Na Uniwersytecie Santanii. Jest chyba chemikiem, czy kimś w tym rodzaju. Poszedł w ślady matki. Już od dawna nie mieszka ze mną, więc, jak pan widzi, nie mam żadnych zobowiązań, nie zostawiam żony ani dzieci. Ufam, że pan też nie… proszę się częstować kanapkami, mój chłopcze.

      – W tej chwili nie. Kilka kobiet, ale one przychodzą i odchodzą.

      – Tak, tak. To jest rozkoszne, kiedy się udaje. Ale jeszcze rozkoszniejsze, kiedy okazuje się, że nie trzeba tego brać poważnie… Rozumiem, że dzieci pan nie ma?

      – Nie.

      – To dobrze. Wie pan, jestem w świetnym nastroju. Przyznaję, że kiedy pan wszedł, byłem zaskoczony. Ale teraz stwierdzam, że świetny z pana kompan. Młodość, entuzjazm i ktoś, kto potrafi odnaleźć drogę w Galaktyce, to wszystko, czego mi trzeba. Będziemy prowadzić poszukiwania. Niezwykłe poszukiwania. – Pelorat ożywił się wyraźnie, choć jego mina i intonacja nie zdradzały tego. Ciekaw jestem, czy powiedziano panu o tym.

      Trevize zmrużył oczy.

      – Niezwykłe poszukiwania?

      – Tak. Wśród wielu tysięcy milionów zamieszkanych światów Galaktyki kryje się bezcenna perła, a my mamy bardzo mgliste wskazówki, jak jej szukać. W każdym razie, jeśli ją znajdziemy, będzie to niewiarygodny sukces. Jeśli pan i ja dokonamy tego, mój chłopcze – przepraszam, powinienem powiedzieć „panie Trevize”, bo nie chcę pana traktować paternalistycznie – nasze nazwiska będą powtarzane przez wszystkie stulecia aż do końca wszechświata.

      – Ten sukces, o którym pan mówi… ta bezcenna perła to…

      – To brzmi jak słowa Arkady Darell, tej pisarki, no wie pan, kiedy pisała o Drugiej Fundacji, co? Nic dziwnego, że wygląda pan na zaskoczonego. – Pelorat odchylił głowę do tyłu, jakby miał zamiar wybuchnąć głośnym śmiechem, ale tylko się uśmiechnął. – Zapewniam pana, że to nic z tych rzeczy. To nie jakieś bzdury.

      – Jeśli nie mówi pan o Drugiej Fundacji, profesorze, to o czym wobec tego?

      Pelorat nagle spoważniał, a nawet zrobił przepraszającą minę.

      – Ach, więc pani burmistrz nie powiedziała panu?… Wie pan, to dziwne. Przez kilkadziesiąt lat miałem rządowi za złe, że nie potrafi zrozumieć wagi tego, nad czym pracuję, aż tu teraz burmistrz Branno okazuje mi taką wspaniałomyślność i hojność.

      – Tak – rzekł Trevize, nie starając się ukryć ironii – to nadzwyczaj skryta filantropka, ale nie powiedziała mi, o co w tym wszystkim chodzi.

      – A zatem nie orientuje się pan, jaki jest cel moich poszukiwań?

      – Przykro mi, ale nie.

      – Nie musi się pan usprawiedliwiać. Wszystko w porządku. Nie wzbudzałem sensacji. Zaraz panu to wyjaśnię. Pan i ja udajemy się w przestrzeń, aby szukać – i znaleźć, bo mam wspaniały pomysł – Ziemię.

      10

      Trevize źle spał tej nocy. Bez przerwy myślał o więziennych murach, które ta starucha zbudowała wokół niego. Nigdzie nie mógł znaleźć wyjścia.

      Został skazany na wygnanie i nie mógł nic na to poradzić. Branno była spokojna, nieugięta i nawet nie starała się ukryć, że łamie prawo. Powoływał się na prawa, które przysługiwały mu jako radnemu i obywatelowi Federacji, a ona nie próbowała nawet udawać, że coś dla niej znaczą.

      A teraz znowu ten Pelorat, zdziwaczały uczony, który zdawał się nie wiedzieć, na jakim świecie żyje, mówi mu, że ta straszna baba przygotowywała się do tego od tygodni.

      Czuł się rzeczywiście jak chłopiec, którym go nazwała.

      Miał się udać na wygnanie z historykiem, który bez przerwy zwracał się do niego „drogi przyjacielu” i który zdawał nie posiadać się z radości, że rozpoczyna poszukiwania jakiejś Ziemi.

      Czym, na babkę Muła, była ta Ziemia?

      Przecież pytał o to. Oczywiście! Zapytał, kiedy tylko Pelorat wymienił tę nazwę.

      – Proszę mi wybaczyć, profesorze. Jestem zupełnym ignorantem w pańskiej dziedzinie i mam nadzieję, że nie będzie pan miał mi za złe, jeśli poproszę o wyjaśnienie w przystępnych słowach. Co to jest Ziemia?

      Pelorat gapił się na niego dobre dwadzieścia sekund, zanim odpowiedział.

      – To planeta. Ta, na której po raz pierwszy pojawili się ludzie, drogi przyjacielu.

      Teraz Trevize wytrzeszczył oczy na Pelorata.

      – Pojawili się po raz pierwszy? Skąd?

      – Znikąd. To planeta, na której w drodze ewolucji od niższych zwierząt narodził się rodzaj ludzki.

      Trevize myślał chwilę, po czym pokręcił głową.

      – Nie rozumiem.

      Na twarzy Pelorata pojawił się grymas