Pierwsze dwa stulecia istnienia Fundacji były złotym wiekiem, epoką bohaterów. Tak przynajmniej wyglądało to z obecnej perspektywy, bo ci, którzy żyli w tamtych niepewnych czasach, mogli mieć na ten temat inne zdanie. Salvor Hardin i Hober Mallow byli wielkimi bohaterami, półbogami stawianymi niemal na równi z samym Harim Seldonem. Na tej trójcy opierała się cała legenda (a nawet historia) Fundacji.
Jednak w tamtych odległych czasach Fundacja ograniczała się do jednego malutkiego świata sprawującego niepewną kontrolę nad Czterema Królestwami i mającego słabe wyobrażenie o tym, w jak dużym stopniu chroni go Plan Seldona, który odsuwa odeń nawet niebezpieczeństwo grożące mu ze strony resztek potężnego Imperium Galaktycznego.
Wszakże im potężniejsza gospodarczo i politycznie stawała się Fundacja, tym mniej znaczących miała władców i żołnierzy. Lathan Devers był postacią niemal całkowicie zapomnianą. Jeśli jeszcze ten i ów pamiętał o nim, to raczej z powodu tragicznej śmierci podczas niewolniczej pracy w kopalni niż z racji jego niepotrzebnej, lecz zwycięskiej walki z Belem Riose’em.
Zresztą Bel Riose, najszlachetniejszy z dawnych wrogów Fundacji, też stopniowo odchodził w niepamięć, przyćmiony przez Muła, jedynego z przeciwników, któremu udało się złamać Plan Seldona, pokonać Fundację i objąć nad nią władzę. Tylko on był potężnym wrogiem, prawdę powiedziawszy – ostatnim z potężnych.
Niemal nie pamiętano już, że Muła pokonała właściwie jedna osoba – Bayta Darell – i że osiągnęła to bez niczyjej pomocy, nawet bez pomocy Planu Seldona. Niemal zapomniano też o tym, że jej syn i wnuczka, Toran i Arkady Darellowie, pokonali Drugą Fundację, dzięki czemu ich Fundacja, Pierwsza Fundacja, stała się największą potęgą w Galaktyce.
Ci późniejsi zwycięzcy nie byli już bohaterami. Nastały czasy niemal nieograniczonej ekspansji Fundacji i bohaterowie skurczyli się do rozmiaru zwykłych śmiertelników. Nawet Arkady Darell, pisząc biografię swej babki, uczyniła z prawdziwej bohaterki postać z powieści przygodowej.
Od tamtej pory nie było już nie tylko bohaterów, ale nawet postaci z powieści przygodowych. Wojna z Kalganem była ostatnim przejawem agresji skierowanej przeciw Fundacji, i był to zupełnie niegroźny konflikt. A potem zapanował niczym nie zmącony pokój. W ciągu ostatnich stu dwudziestu lat żaden statek nie został choćby draśnięty.
Był to dobry, korzystny pokój. Branno nie mogła temu zaprzeczyć. Fundacja nie ustanowiła wprawdzie Drugiego Imperium Galaktycznego – zgodnie z Planem Seldona znajdowała się dopiero w połowie drogi do tego celu – ale uzależniła od siebie gospodarczo ponad jedną trzecią rozproszonych w Galaktyce jednostek politycznych, a na te, które pozostały poza jej zasięgiem, również wywierała pewien wpływ. Niewiele było już miejsc, gdzie oświadczenie „Jestem z Fundacji” nie budziło respektu. Na milionach zamieszkanych światów nikt nie cieszył się większym poważaniem niż burmistrz Terminusa.
Tytuł był wciąż ten sam. Odziedziczyli go po przywódcach małej, niemal nikomu nie znanej i lekceważonej pięćset lat temu mieściny leżącej na samotnym świecie zagubionym na kresach cywilizacji, ale nikt nie myślał nawet o tym, żeby go zmienić czy nadać mu choćby o jeden atom dostojniejsze brzmienie. Było to niepotrzebne, gdyż i w obecnej formie budził taki lęk i szacunek, że równać się z nim mógł tylko bynajmniej nie zapomniany tytuł imperatora.
Budził lęk i szacunek, ale nie tu, na Terminusie, gdzie władza burmistrza była mocno ograniczona. Pamięć Indburów była nadal żywa. Ludzie nie mogli zapomnieć nie tyle ich tyranii, ile faktu, że ponieśli klęskę z rąk Muła.
Teraz burmistrzem była ona, Harla Branno. Była dopiero piątą kobietą na tym stanowisku od początków Fundacji, ale bez wątpienia – wiedziała o tym – nie było od śmierci Muła równie potężnego jak ona burmistrza. Jednak dopiero dzisiaj mogła otwarcie skorzystać ze swej władzy.
Długo walczyła o to, by uznano, że właśnie ona wie najlepiej, co jest słuszne i co mają robić, ale w końcu – mimo zaciekłego oporu tych, którym marzyła się stolica w środku Galaktyki i splendor Imperium – zwyciężyła.
Jeszcze nie teraz, mówiła. Nie teraz! Pospieszycie się, sięgniecie po środek Galaktyki i przegracie z takiego to a takiego powodu. I oto pojawił się Seldon i poparł jej stanowisko, używając prawie identycznych argumentów. Uczyniło ją to w oczach całej Fundacji równie mądrą jak Seldon. Wiedziała wszakże, że za jakiś czas zapomną o tym. A ten młody człowiek ośmielił się rzucić jej wyzwanie akurat w dniu jej tryumfu. Co gorsza, miał rację!
W tym kryło się największe niebezpieczeństwo. Miał rację! I właśnie dlatego mógł doprowadzić do zagłady Fundacji.
Teraz była z nim sam na sam.
– Nie mógł pan porozmawiać ze mną prywatnie? – spytała ze smutkiem. – Musiał pan wykrzyczeć to wszystko w sali obrad? Tak bardzo zależało panu na tym, żeby zrobić ze mnie publicznie idiotkę? Coś ty zrobił, niemądry chłopcze?
6
Trevize poczuł, że się rumieni, ale zdusił w sobie gniew. Branno starzała się – za rok miała obchodzić sześćdziesiąte trzecie urodziny. Nie wypadało mu krzyczeć na niemal dwa razy starszą osobę.
Poza tym, mając za sobą tyle utarczek politycznych, na pewno dobrze wiedziała, że jeśli uda się jej na samym początku wyprowadzić przeciwnika z równowagi, to jej zwycięstwo będzie prawie pewne. Z drugiej strony, taka taktyka była skuteczna tylko przy szerszym audytorium, a tu nie było nikogo, przed kim mogłaby ośmieszyć czy upokorzyć przeciwnika. Byli przecież sami.
Ostatecznie zignorował jej słowa i starał się przyjrzeć jej spokojnie. Miał przed sobą starszą kobietę ubraną w modny już od dwóch pokoleń strój nie podkreślający płci. Nie był odpowiedni dla takiej osoby. Burmistrz Branno, przywódczyni Galaktyki – jeśli w ogóle Galaktyka mogła mieć przywódcę – była zwykłą starszą kobietą, którą gdyby nie jej fryzura, gładko zaczesane do tyłu siwe włosy, można by łatwo wziąć za mężczyznę.
Uśmiechnął się. Nawet gdyby taki zgrzybiały przeciwnik starał się ze wszystkich sił, by słowo „chłopiec” zabrzmiało jak obelga, nie zmieniłoby to faktu, że ów chłopiec ma nad nim tę właśnie przewagę, że jest młody i przystojny i w dodatku świadom tych atutów.
– Szczera prawda – powiedział. – Mam trzydzieści dwa lata, więc można mnie nazwać chłopcem. Poza tym, jako radny, jestem ex officio niemądry. Na pierwszą przyczynę nie mam wpływu. Jeśli chodzi o drugą, mogę tylko powiedzieć, że jest mi przykro z tego powodu.
– Wie pan, co pan zrobił? Niech pan tak nie stoi i nie wysila się, żeby wypaść dowcipnie. Proszę usiąść. Niech pan się postara uporządkować myśli i odpowiada mi rozsądnie.
– Wiem, co zrobiłem. Powiedziałem to, co moim zdaniem jest prawdą.
– I to właśnie dzisiaj próbował pan przeciwstawić mi tę swoją prawdę? Akurat w dniu, w którym zdobyłam takie uznanie, że mogłam pana usunąć z sali obrad i kazać aresztować, a nikt z członków rady nie ośmielił się zaprotestować?
– Rada dojdzie do siebie i zaprotestuje. Może już układają protest. A szykany, które spotykają mnie za pani sprawą, spowodują, że tym chętniej będą mnie słuchali.
– Nikt nie będzie pana słuchał, bo jeśli dojdę do wniosku, że ma pan zamiar dalej robić to, co do tej pory, to potraktuję pana jak zdrajcę, i to z całą surowością prawa.
– W takim razie będzie pani musiała wytoczyć mi proces. A w sądzie ja będę górą.
– Niech pan