Maestro z Sankt Petersburga. Camilla Grebe. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Camilla Grebe
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-227-0
Скачать книгу
się trzeciego.

      – Gratuluję.

      – A pan?

      – Ja? O, nie! W tym mieście jest za dużo pięknych kobiet, bym miał się związać z jedną. – Roześmiał się tak głośno, że aż się zakrztusił.

      Klient uśmiechnął się powściągliwie i pokręcił głową w sposób, którego Fredrik nie potrafił zinterpretować; ten gest mógł być zarówno wyrazem przyjaznej pobłażliwości, jak i tłumionej pogardy.

      – No cóż. Wobec tego sam wychylę kieliszeczek, skoro pan nie chce.

      – Naturalnie. Czyli tak jak ustaliliśmy, zamiast honorarium otrzyma pan akcje, zgadza się?

      Skinął głową. Honorarium, no właśnie. Przerażający dar przekonywania klienta sprawił, że tym razem odstąpił od swojej zasady, zgodnie z którą zawsze przyjmował zapłatę w gotówce i nie wchodził w żaden handel wymienny stanowiący wielkie przekleństwo Rosji. Wydawało się, że w tym kraju nikt nie ma pieniędzy, wszyscy odwlekali płatności, żeby hiperinflacja zdążyła pochłonąć długi, albo próbowali dokonywać wymiany na stal, ropę czy żywność – lub na kobiety. To prawda, że nigdy dotąd nie widział tak pięknych kobiet jak w Sankt Petersburgu. Była w nich pewna miękkość, której nie potrafił się oprzeć.

      – Pańskie dwa procent któregoś pięknego dnia będą warte całkiem sporo, może mi pan wierzyć – powiedział jego klient, jakby się domyślał, co Fredrikowi chodzi po głowie.

      – Wierzę.

      Fredrik doskonale zdawał sobie sprawę, że dziewięćdziesiąt procent wszystkich firm w ciągu trzech pierwszych lat bankrutuje na tej pustyni. Ale jeśli tylko jego klient przetrwa próby szantażu i naciski, akurat ta firma będzie miała lepsze perspektywy dzięki wielkiej sile woli jej właściciela.

      – Zakładam, że uszanuje pan nasze porozumienie i nie sprzeda akcji nikomu innemu, jeśli kiedyś, w przyszłości, będzie się pan chciał pozbyć swojej własności.

      – Ma pan moje słowo.

      – To dobrze. Na tym polegają interesy z nami. Zawartej z nami umowy się nie łamie.

      – Oczywiście.

      Fredrik zdławił beknięcie, na które mu się zbierało albo z powodu narastającego dyskomfortu wywołanego ostatnimi słowami klienta, albo nasilającego się głodu. Umówił się tego wieczoru na kolację z jednym z przyjaciół i już miał w ustach smak barszczu i zimnej wódki. Potem zamierzali wybrać się do klubu, zawsze chodzili we dwóch do klubu. Wlał w siebie ostatni łyk whisky w kolorze bursztynu i poczuł znajome pieczenie w przełyku.

      – A więc… – Wstał i wyciągnął rękę.

      Jego klient również się podniósł i potrząsnął jego dłonią.

      – Chciałbym, aby jako świeżo upieczony właściciel akcji coś pan zobaczył. To nie zajmie więcej niż pół godziny. Mam nadzieję, że ma pan czas.

      – Jasne – odpowiedział Fredrik, stwierdzając jednocześnie, że to bynajmniej nie było pytanie.

      – Na zewnątrz czeka mój kierowca. Zawiezie nas na miejsce. Potem podrzucimy pana z powrotem.

      Fredrik poczuł się trochę nieswojo. Jego klient to wprawdzie szanowany biznesmen, ale są przecież w Rosji. Tu nie jeździ się w nieznane miejsce z czyimś szoferem po zapadnięciu ciemności. Gdy każdego dnia otwierał gazetę, widział zdjęcia ludzi, którzy stracili życie w kryminalnych porachunkach.

      – Chciałbym panu udowodnić, że zrobię wszystko, aby chronić naszą własność.

      Znowu spojrzał na mężczyznę, usiłując ocenić jego słowa. Ponownie ogarnęło go uczucie pewnego dyskomfortu wynikającego z tego, że oto nagle stał się częścią niewielkiej, lecz rosnącej grupy biznesowej klienta. Zlecenie, które właśnie doprowadził do końca, umożliwi tamtemu zminimalizowanie zobowiązań podatkowych i utrzymanie swojej własności w tajemnicy przed postronnymi – co było niezwykle istotne, wręcz mogło decydować o życiu.

      – Rozumiem – powiedział.

      Gdy szybkim krokiem pokonywali krótki odcinek między drzwiami a czarnym mercedesem, nadal padało. Fredrik powiedział „Dzień dobry” kierowcy i usiadł na tylnym siedzeniu. Szyby były pokryte od wewnątrz parą, co uniemożliwiało wyglądanie przez okno. Ale na pewno oddalali się od centrum, co do tego nie miał wątpliwości. Szofer włączył stereo, dźwięki In the army now wypełniły auto. Klient stukał do taktu dłonią w szybę.

      – Dokąd jedziemy? – spytał Fredrik.

      Nie był pewien, czy ta wycieczka mu się podoba. Coś nie dawało mu spokoju, wwiercało się w świadomość, jednak nie do końca wiedział co. Zdawał sobie sprawę, że wszędzie czyha niebezpieczeństwo. W mieście wszystko prywatyzowano: domy, mieszkania, firmy. Każdy starał się utrzymać na powierzchni. Także biurokraci. Chcąc dostać swój kawałek tortu, często robili interesy z podejrzanymi typami, co prowadziło do tego, że ginęli jak muchy. Oprócz tego rozgorzała wojna między grupami rosyjskiej mafii a gangami napływowych Czeczenów. W Sankt Petersburgu w wyniku zabójstw traciło życie więcej ludzi niż gdziekolwiek indziej w Rosji.

      On nie należał do strachliwych. Mieszkał tu już od dwóch lat, znał miasto, mówił płynnie po rosyjsku, wiedział, jak się zachowywać, żeby unikać problemów. Lecz jego okazała, wysoka na sto dziewięćdziesiąt centymetrów powłoka cielesna nie stanowiła żadnej ochrony w mieście, w którym nie znano żadnych zasad. A teraz wszystko zależało od dyskrecji jego klienta.

      Mężczyzna obok niego był dosyć nędznej postury, wzrostu nawet nie średniego, i niestety nazbyt podobny do kierownika kościelnego chóru, by mógł wzbudzać jakikolwiek respekt choćby na ulicy.

      – Odwiedzimy kilku partnerów biznesowych, którzy nas zawiedli.

      Kierowca, siedzący przez cały czas w milczeniu, sięgnął do kieszeni dresowych spodni z białymi lampasami i wyciągnął papierosa, ale go nie zapalił. Fredrik przypomniał sobie, że jego klient prosił, aby nie palił podczas ich spotkań, domyślił się więc, że nie pozwala także palić w samochodzie.

      Skręcili w uliczkę, której nie rozpoznawał. Nad miastem zaległa już ciemność; światła latarni i reklamowych neonów odbijały się w kroplach deszczu na szybie. Kształty zmieniały się i rozlewały jak w kalejdoskopie.

      Auto zwolniło, zatrzymało się, silnik zamilkł.

      Obaj mężczyźni wysiedli. On został w środku, nie wiedząc, czego się od niego oczekuje. Klient krzyknął:

      – Poszli!

      Zrobił więc, co mu kazano, i też wysiadł. Zaparkowali w ślepym zaułku. Wyglądało na to, że w domach naokoło kiedyś mieściły się biura, ale teraz prawie wszystkie okna były zabite deskami i płytami ze sklejki. Najbliższa latarnia się nie paliła, więc widział przed sobą jedynie zarysy mężczyzn zmierzających ku ciemnej bramie. Klient trzymał nad głową gazetę, aby osłonić się przed deszczem, który padał wciąż równie intensywnie.

      Po ulicy płynęły potoki. Fredrik poczuł, jak zimna woda dostaje mu się do butów powyżej kostek. Nie był przygotowany na coś takiego. Znowu dał o sobie znać głód. Powinien był podziękować za tę wycieczkę i zamiast tego pójść prosto na obiad. Siedziałby sobie teraz w ciepełku przy piwie i wódce w riumoczce – kieliszku, który niekoniecznie był mały.

      – To tutaj – rzucił kierowca i przytrzymał im otwarte drzwi.

      Przepuścił ich przed sobą, po czym sam wszedł w ciemność. Fredrika uderzył smród uryny zmieszany z papierosowym dymem. Niewiele