I właśnie ten miech rozpalił protokapitalistyczną iskierkę w naszym Mieszku. Państwo Mieszka produkowało pewien bardzo konkretny towar i eksportowało go w kierunku ówczesnego arabskiego centrum. Towarem sprzedawanym przez naszych przodków byli… ludzie. To nie jest nowa teza. Stawiał ją autor głośnej biografii Mieszka, Przemysław Urbańczyk46. Europa Północna była wówczas najbardziej dzikim i zapóźnionym gospodarczo obszarem Eurazji. Ludzkie ciała były jedynym dostępnym zasobem. Mieszko stworzył sprawną drużynę łowców niewolników. Najpierw plądrowali najbliższych sąsiadów z zachodniej Wielkopolski, potem coraz dalszych. Mieszko i jego drużyna budowali swoją ekonomiczną potęgę drogą brutalnego podboju słabszych sąsiadów. W szkolnym nauczaniu historii nazywamy to eufemistycznie powstaniem polskiej państwowości. Równie dobrze można jednak ten okres uznać za piastowską „akumulację pierwotną”, czyli zjawisko opisane przez klasyków współczesnej ekonomii, Adama Smitha47 i Karola Marksa48, na przykładzie XVI–XVIII-wiecznej Europy.
Klientelę Mieszka stanowili pośrednicy, którzy organizowali przerzut niewolników do świata arabskiego. Źródła pokazują, że arabscy kupcy pojawiający się na targowiskach przypominali trochę zasobnych w dewizy obywateli Zachodu przybywających do późnego PRL-u. Wszystko było dla nich śmiesznie tanie, bo to oni kontrolowali podaż pieniądza, którym ówczesne centrum zalewało peryferie. Szlaki handlowe były dwa: bałtycko-wschodni, z targowiskiem na wyspie Wolin, wiodący przez Chazarię i Ruś do Azji Centralnej, oraz zachodni, zaczynający się w czeskiej Pradze, a potem prowadzący przez Wenecję do Kordoby. Mieszko lawirował między jednym a drugim, czego ślad widać w jego aliansach małżeńskich i wyprawach wojennych na Pomorze.
Arabscy kupcy płacili Mieszkowi srebrem, za które władca kupował broń i konie oraz opłacał drużynę. Część dochodu szła na inwestycje. Mieszko działał na bardzo trudnym, konkurencyjnym rynku. Każdy, kto uzyskał dostęp do srebra, mógł przecież też kupić konie i broń, po czym wypchnąć Mieszka z interesu. To stąd te imponujące warowne grody, na których budowę poświęcano część „nadwyżek” niewolniczego surowca. Z punktu widzenia kapitalisty Mieszka to była inwestycja. Tak samo postępują dziś działający na trudnych konkurencyjnych rynkach przedsiębiorcy oraz kraje uczestniczące w różnego typu wyścigach zbrojeń. Inną inwestycją były osady służebne, najprawdopodobniej niewolnicze, produkujące towary potrzebne do codziennego funkcjonowania drużyny księcia. Te wszystkie Winiary, Świniary, Piekary, Grotniki – miejscowości, po których na dzisiejszej mapie Polski pozostało wiele śladów, a które dziś nazwalibyśmy „specjalnymi strefami ekonomicznymi” – bez nich dalsza akumulacja nie byłaby możliwa. Książę sprawował nad nimi kontrolę, objeżdżając państwo. Aby na nadwyżkę zapracować, Mieszko musiał łapać więcej niewolników. W tym sensie kapitalizm Piastów w niczym nie różnił się od dzisiejszego. Działał jak samonakręcająca się maszynka akumulacji. Im więcej zarabiałeś, tym więcej miałeś do stracenia. Musiałeś więc zarabiać… jeszcze więcej.
Mamy tendencję do ignorowania szerszego historycznego kontekstu. Patrzymy na historię Polski w oderwaniu od globalnych koniunktur. Ekscytujemy się na przykład spotkaniem Chrobrego z Ottonem III, które – jak dowodzi Pobłocki – miało wagę szczytu z udziałem dzisiejszych przywódców Bangladeszu i Bhutanu. Tak samo jest z końcem świetności pierwszych Piastów. Śledzimy szczegóły, rywalizację różnych książąt o tron krakowski, a zapominamy, że wszyscy oni tańczą w takt zmieniającej się muzyki nowej, globalnej koniunktury. Ta muzyka to Pax Mongolica, czyli zjednoczenie przez potomków Czyngis-chana sporej części kontynentu eurazjatyckiego w połowie XIII wieku. Popyt na niewolników kończy się wtedy ostatecznie ze względu na przerwanie szlaków dostaw, ale także schyłek dominacji ekonomicznej świata islamu. Polscy kapitaliści muszą się przeorientować i to właśnie robią. Niewolnictwo wciąż istnieje, ale rozwijają się nowe pomysły na akumulację kapitału. Trwa pierwsza na ziemiach polskich akcja urbanizacyjna. Wokół lokowanych na prawie niemieckim miast rozwija się rzemiosło, powstają samorządy. Następuje rozwój rolnictwa i pierwsze próby wydobywania surowców cennych w średniowieczu: złota oraz soli. Na całego trwa poszukiwanie nowych towarów eksportowych, zakończone sukcesem.
W XVI i XVII wieku zaczyna nad Wisłą rządzić nowy król: zboże. Wokół jego uprawy powstaje model gospodarki folwarczno-pańszczyźnianej. Zwróćmy uwagę, że podobnie jak w przypadku początków państwa Polan nie ma tu mowy o prostym wynikaniu. Kapitaliści testują różne drogi i wychodzi im, że koniunktura zbożowa pozwala na akumulację skuteczniejszą niż to, na czym dorabiali się Piastowie. Ułatwia ją łatwo dostępny zasób taniej pracy. Poddaństwo osobiste chłopstwa nie zostaje na ziemiach polskich wprowadzone w jednym momencie. To raczej rozciągnięty na mniej więcej czterysta lat (XII– XVI wiek) proces, którego słupami milowymi są kolejne przywileje, przyznawane szlachcie i duchowieństwu przez monarchów. W roku 1105 przywilej tyniecki ustanawia obowiązek darmowej pracy chłopów (początkowo chodzi o dwa dni w roku w czasie żniw) w dobrach kościelnych i klasztornych. Będzie on w następnych stuleciach stopniowo powiększany i obejmie również folwarki szlacheckie. W roku 1520, za panowania Zygmunta Starego, klasy posiadające ustanowią prawo, zgodnie z którym każdy chłop ma obowiązek pracy na roli pana lub plebana przez jeden dzień w tygodniu. Aby zasób darmowych rąk do pracy nie topniał, szlachta zapewni sobie legalizację zakazu opuszczania przez chłopów wsi, z których pochodzą. Od 1496 roku (statuty piotrkowskie) szukać szczęścia poza rodzinną osadą mógł tylko jeden mieszkaniec wsi rocznie. Samowolny wyjazd był traktowany jako ucieczka i karany z całą surowością. Dzisiaj tamten okres jest często idealizowany i przedstawiany jako „złoty wiek Rzeczpospolitej”.
Pamiętać należy, że poddaństwo przybierało wtedy różne formy. I pewnie dlatego było takie skuteczne. Oprócz chłopów pańszczyźnianych przez cały okres trwania Rzeczpospolitej szlacheckiej istniał zasób tzw. ludzi luźnych, rodzaj prekariatu pracującego pod bacikiem przymusu ekonomicznego. To ważne, bo historycy twierdzą, że w czasie żniw pańszczyźniani dawali radę zebrać zaledwie 60–70% plonów. Do tego dochodziły miękkie formy poddaństwa wewnątrz samego chłopstwa. Chodzi o nierzadko quasi-niewolniczą formę zależności, w jakiej wobec głów rodzin chłopskich znajdowały się kobiety i dzieci, pełniące rozliczne funkcje usługowe, rzecz jasna bez wynagrodzenia.
Jak już wspomniałem, wśród ekonomistów panuje wielokrotnie manifestowane przekonanie, że okres między XVI a XVII wiekiem był złotą epoką polskiej gospodarki49. Dystans gospodarczy wobec rozwiniętego centrum – wtedy już ulokowanego w okolicach państw włoskich, Francji czy Niderlandów (uchodzących za najzamożniejsze obszary kontynentu) – był najmniejszy w historii. Takie historyczno-statystyczne zabawy są efektowne, ale kompletnie pozbawione sensu. Jest faktem, że za Jagiellonów model folwarczno-pańszczyźniany przeżywał swój rozkwit. Ale statystyki PKB na głowę mieszkańca opisujące tamten okres nie mówią nam przecież absolutnie nic o społecznym ładzie ówczesnego państwa. Zgłębiając gospodarczą historię Polski, nie można zapominać o tym, że została ona zbudowana na długotrwałym systemowym wyzysku jednych mieszkańców tych ziem przez innych. I niewiele zmienia tutaj fakt, że Piastowie i Jagiellonowie akumulowali na obszarze kontynentalnym, inaczej niż Brytyjczycy, Hiszpanie czy Francuzi, którzy dopuszczali się brutalnych grabieży na terytoriach zamorskich.
Tak dochodzimy do kolejnej zagadki ukrytej w mrokach polskiej