To problem, przed którym staje wielu lewicowych intelektualistów, wypatrujących polskiego Berniego Sandersa, a dostających Jarosława Kaczyńskiego, czekających na Willy’ego Brandta i ignorujących lewicowy przekaz Andrzeja Leppera. Dzieje się tak dlatego, że lewica nigdy i nigdzie nie przychodzi na czas, na wymiar i uczesana tak, jak sobie wymarzyliśmy. A jeśli właśnie taka przychodzi, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że lewicą nie jest. O coś podobnego chodziło Bertoltowi Brechtowi w słynnym wierszu Do urodzonych już potem z 1939 roku, w którym pisał, że „my, którzy chcemy przygotować ziemię pod dobro i przyjaźń, sami nie możemy być dobrzy i przyjacielscy”33. Przywódca chińskich komunistów, Mao Tse-tung, powiedział coś bardzo podobnego: „Rewolucja to nie jest proszony obiad albo pisanie wypracowania. Ani też nie malowanie obrazu albo haftowanie; nie może być tak wyrafinowana, tak spokojna i delikatna, tak umiarkowana, miła, kulturalna, powściągliwa i wielkoduszna. Rewolucja to powstanie, akt przemocy, w wyniku którego jedna klasa obala drugą”34.
W słowach Mao czy Brechta trzeba dostrzec mniej lub bardziej gorzką konstatację: lewica nie przychodzi, bo ktoś siedział i dumał, jak by tu nam wszystkim umilić czas, i przysłał lewicę. Nie. Lewica zawsze rodziła się z autentycznej potrzeby, była nieuchronnym skutkiem tego, jak urządzony jest świat, w którym żyjemy. Lewica jest rodzajem efektu ubocznego tworzenia historii świata przez ludzi – istoty niedoskonałe.
Aby urodziła się lewica, niezbędne są dwa elementy. Pierwszym jest potrzeba społecznej zmiany, bunt przeciw akumulacji władzy, niezgoda na to, że ci, którzy władzę posiedli, nie potrafią się nią dzielić. Drugi element konieczny to wiara, że może być inaczej, wiara w postęp. Bunt bez wiary w postęp i społeczną zmianę będzie tylko chaosem. Wiara w postęp bez buntu przeciwko zastanym relacjom władzy to z kolei technokratyzm. Dopiero gdy bunt i wiara się spotkają, rodzi się nowe życie. Powstaje lewica.
Nierówności. Zazwyczaj to dopiero ich świadomość napędza potrzebę społecznej zmiany. To one są katalizatorem rozmowy o tym, że można inaczej. Temat powrócił przy okazji kryzysu 2008 roku. A jak było wcześniej? Dzięki historykowi gospodarki Walterowi Scheidelowi35 czy ekonomiście Brankowi Milanoviciowi36 możemy przyjrzeć się czasom, w których gromadzenie jakichkolwiek danych nie było jeszcze standardem. Historycy przekonują, że był taki moment, w którym ludzkość miała swój równościowy eden, mniej więcej dwieście tysięcy lat temu. Wcześniej w stadach homo sapiens funkcjonowały formy dominacji znane do dziś ze świata zwierząt: kolejność dziobania. Więksi mają nieograniczony dostęp do kluczowych zasobów, takich jak seks i jedzenie. Mniejszym przypadają resztki. Ewentualnie: zwycięzca bierze wszystko.
Sytuacja zaczęła się zmieniać z powodu trzech kluczowych innowacji. Najpierw (około dwóch milionów lat temu) pewna drobna anatomiczna zmiana w budowie ciała naszych praprzodków umożliwiła bardziej sprawne ciskanie kamieniem. Dzięki kciukowi nawet mniejsi mogli, nomen omen, rzucić wyzwanie samcom alfa. Do tego doszły wynalazki takie jak ogień (800 000 lat temu) i ostrza (700 000 lat temu). One także pomagały w redukowaniu potęgi fizycznie najsilniejszego.
Nastanie równościowego edenu było możliwe także dzięki nomadycznemu stylowi życia ówczesnych społeczności. Bycie w ciągłym ruchu nie sprzyjało akumulacji. Im więcej miałeś, tym trudniej było ci się przemieszczać. Własność się nie opłacała. Na dodatek w istniejących wówczas społecznościach akceptowane były takie mechanizmy jak kradzież czy żebractwo. Antropologowie twierdzą, że były to formy redystrybucji. One jeszcze bardziej zmniejszały pokusę tego, by akumulować. Z kolei z autorytaryzmem radzono sobie za pomocą innych społecznych bezpieczników: plotki, nieposłuszeństwa czy szyderstwa, które były bronią słabych wobec dominacji silnych. Te sposoby przetrwały zresztą w szczątkowej formie po dziś dzień w postaci specyficznego ulicznego humoru, narzekań na „tych na górze” i ludowej alergii na autorytety.
Koniec epoki lodowcowej przynosi ówczesnym społecznościom zdecydowaną poprawę warunków życia, co z kolei stwarza okoliczności do upowszechnienia się rolnictwa (udomowienie roślin i zwierząt). To długi proces rozgrywający się jakieś 10–20 000 lat temu. Z jednej strony otwiera przed społecznościami dawnych nomadów nowe, szerokie możliwości. Z drugiej strony rodzi się nowe niebezpieczne zjawisko – nierówności. Pojawia się główny winowajca: nadwyżka. W kulturze natufijskiej (opisanej na podstawie wykopalisk zespołu Dorothy Garrod na terenie dzisiejszego Izraela37) był jeden osobny wystawny budynek mieszkalny, reszta prezentowała się skromnie. To oznacza, że istniała elita, która żyła lepiej od reszty. Inna poszlaka prowadząca do tego samego wniosku to fakt, że jedna dziesiąta szkieletów została pogrzebana w sposób wyraźnie bardziej wystawny od innych. Te niewielkie z początku nierówności stopniowo zaczynają się kumulować. Osiem–dziesięć tysięcy lat temu w dolinie Tygrysu i Eufratu widać początki nowego społecznego wynalazku: państwa. Nie jest to oczywiście państwo w dzisiejszym znaczeniu tego pojęcia. W interesującym nas okresie państwowość przejawia się przede wszystkim takimi nowinkami, jak infrastruktura obronna, budynki administracji oraz świątynie. Pochówki elit stają się coraz bardziej wystawne. Tworzone na tej podstawie szacunki nierówności pokazują, że współczynnik Giniego w ówczesnych społecznościach38 to 0,6–0,8. Tak zwany Gini to sposób obrazowania nierówności w ramach wspólnoty. Zapisać go można w przedziale od 0 do 1. Gdyby był równy 0, to wszyscy członkowie populacji mieliby tyle samo. Przy wartości na poziomie 1 jeden superbogacz kontroluje wszystkie zasoby, a reszta nie ma nic. Oznacza to, że nierówności zrekonstruowane na podstawie danych z doliny Tygrysu i Eufratu są dość wysokie.
To bardzo ważny moment prehistorycznej opowieści. Państwo, które wtedy powstaje, ma jeden, bardzo konkretny cel: usankcjonowanie społecznego status quo oraz jego ochronę przed zagrożeniem z zewnątrz, ale również, a może przede wszystkim, przed buntem wewnętrznym ze strony tych, którym przypieczętowanie nierówności nie odpowiada.
Zaczyna się zjawisko, które historycy gospodarki nazywają „formowaniem się pierwotnego 1 procenta”. Jeden procent to, rzecz jasna, najbogatsi i najpotężniejsi, a jednocześnie najbardziej wpływowi członkowie społeczności, prawdziwa elita w wąskim tego słowa znaczeniu. Zwróćmy uwagę, że istnienie mechanizmów przemocy (prywatyzacja i nieograniczony dostęp władców do siły militarnej i porządkowej oraz prawo przez nich stanowione) prowadzi do tego, że starożytna upper class ma idealne warunki, by trwale i nieodwołalnie emancypować się od reszty, odróżniać się coraz wyraźniej stylem życia, etosem albo ostentacyjną konsumpcją. Bardzo często towarzyszy temu opowieść o „boskości” władców oraz szczególnej roli szlachty i arystokracji. Mity błękitnej krwi albo odmiennego pochodzenia etnicznego (w I Rzeczpospolitej szlachta