Star Force. Tom 11. Zagubieni. B.V. Larson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Star Force
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66375-03-1
Скачать книгу
znudzeni, aż coś się wydarzy.

      – Dobra, proszę mi dać swojego ochroniarza.

      – Chciał pan powiedzieć „strażnika”?

      – Wszystko jedno, niech mi pan da z nim porozmawiać.

      Poinstruowałem marine, żeby zaprowadził generała na mostek. Uznałem to za mniejsze zło, bo nie chciałem opuszczać centrum dowodzenia, gdy w pobliżu znajdował się statek Pradawnych.

      Od progu skinąłem na Sokołowa, żeby poszedł ze mną do bocznej salki.

      – Dobra, słucham – powiedziałem, gdy tylko zamknąłem za nim drzwi.

      – Kapitanie… – zaczął z cierpliwą pobłażliwością.

      – Nie zniosę już traktowania z góry, generale. Okrętowi zagraża poważne niebezpieczeństwo. Jeśli ma pan jakiekolwiek pojęcie o wojskowości, to wie, że jestem tu pierwszym po Bogu. Nawet dla pana. Radzę szybko przejść do rzeczy, bo zostanie pan sam na powierzchni z hermetycznym namiotem i racjami na tydzień.

      Sokołowowi zrzedła mina. A nawet więcej – najwyraźniej przekroczyłem jakąś granicę i zrozumiałem, że mi tego nie wybaczy. Może byłem za ostry, może niepotrzebnie uciekłem się do gróźb, ale moją cierpliwość nadwyrężyli nadęci jak primadonny specjaliści. Cóż, nie miałem czasu się tym przejmować.

      – Próbuję wam pomóc, kapitanie Riggs – mimo wszystko odpowiedział przez zaciśnięte zęby. – Nie zdążyłem skończyć swojej historii, a są jeszcze rzeczy, które musi pan wiedzieć.

      Sprawdziłem godzinę i powiedziałem łagodniej:

      – Mamy siedem minut, może trochę więcej. Proszę zacząć od najważniejszych informacji.

      – W porządku. Kiedy podążyliśmy za flotą makrosów przez pierścień nad piątą planetą, zobaczyliśmy układ ze szczątkowymi śladami życia. Z wyjątkiem kilku księżyców okrążających dwa gazowe olbrzymy wszystkie planety były suche i jałowe. Pierścień wyjściowy znajdował się na orbicie jednej z nich, pierwszej od gwiazdy, bardzo gorącej. Flota Jastrzębi stała makrosom na drodze. Jastrzębie nie zamieszkiwały tego układu, bo nie natrafiły na nic wartego kolonizacji.

      – My nazywamy go układem litosów – powiedziałem. – Opanowały prawie cały.

      – Zastanawialiście się dlaczego?

      Pokręciłem głową.

      – To nie czas na metodę sokratejską, generale. Proszę mówić szybko i zwięźle.

      Sokołow ze złością wciągnął powietrze, ale posłusznie kontynuował:

      – Jastrzębie zasiały krzemianowe nanity na każdej planecie, na której mogły się przyjąć. Flota ptaszysk była porównywalna z siłami makrosów, ale one postanowiły trzymać wroga na dystans. Stosowały taktykę spalonej ziemi.

      Kiwnąłem głową.

      – Gdyby makrosy postawiły tam fabryki, Jastrzębie natychmiast by uderzyły, wykorzystując przewagę wysokości. A w tym czasie litosy atakowałyby maszyny z powierzchni. Wyjątek to wodne księżyce. Makrosy mogły tam wylądować.

      – Postanowiły nie zakładać bazy. Pewnie wiedziały, że flota nanitów wesprze Jastrzębie i przeważy szalę zwycięstwa. Zamiast tego zrobiły coś sprytnego, choć Jastrzębie powinny się zorientować. W prostych słowach: wykonały asystę grawitacyjną z wykorzystaniem gazowego olbrzyma. Nabrały prędkości i przy okazji zmieniły kurs, prosto na drugi pierścień na obrzeżach układu. Ptaszyska mogły próbować je wyprzedzić i walczyć z uciekającym wrogiem, ale wolały trzymać się z tyłu i pozwolić mu uciec – dokończył z goryczą w głosie.

      Chyba nienawidził Jastrzębi równie mocno, jak moja załoga nienawidziła Pand. Zastanawiałem się, czemu jest taki zażarty. Żaden ze wspomnianych dotąd powodów moim zdaniem tego nie uzasadniał. Odnosiłem wrażenie, że Sokołow coś zataił.

      – Może w ich rodzinnym układzie czekały na makrosy większe siły – powiedziałem – a flota, którą widzieliście, miała uderzyć w maszyny od tyłu.

      – Też tak wówczas sądziłem. Gdyby tak było, miałbym lepsze mniemanie o ptaszyskach. Ale nie, one przeleciały przez pierścień za makrosami, a my za nimi. I wie pan, co zrobiły po drugiej stronie?

      – Znów te pytania – ostrzegłem.

      – Dały im uciec! – Sokołow rąbnął pięścią w ścianę, zostawiając w inteligentnym metalu wgniecenie, które powoli się wygładziło. – Miały tam dwie floty, jedną większą od drugiej, ale zamiast atakować, praktycznie odeskortowały makrosy przez cały układ do następnego pierścienia. Tego pierścienia po drugiej stronie planety! – powiedział, wskazując w dół.

      – Dobra, rozumiem. Jest pan wkurzony, bo Jastrzębie nie zniszczyły makrosów. Ja też bym się wkurzył. A teraz niech pan przejdzie do statku Pradawnych.

      Sokołow przez chwilę wpatrywał się we mnie, nie wierząc, że tak lekko przyjąłem przewinienie Jastrzębi. Ja jednak nie miałem czasu na myślenie „co by było, gdyby”. Przeszłość to przeszłość. Zawsze zakładałem, że makrosy gdzieś tam czyhają, więc gdy to podejrzenie się potwierdziło, nie wściekłem się jak Sokołow. Wreszcie generał opanował emocje i podjął wątek.

      – Ptaszyska nas też przepuściły, a flota nanitów nie słuchała ani mnie, ani dowódcy niedźwiedzi. Po drugiej stronie pierścienia natrafiliśmy na ten statek Pradawnych.

      Urwał na chwilę i nerwowo przełknął ślinę. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że jest poruszony albo wręcz zrozpaczony, jak po stracie przyjaciół.

      – Statek, czy raczej Sztaba, jak zacząłem go nazywać – kontynuował – najwyraźniej ignorował makrosy pędzące w głąb tego zupełnie jałowego układu. Jednak nanitów Sztaba nie zamierzała ignorować. Statek pomknął w naszą stronę z niesamowitą szybkością, nie używając żadnego widocznego napędu, a potem zatrzymał się tuż obok. Otworzyliśmy ogień. My, czyli okręty nanitów, choć nie na mój rozkaz. Skutek był taki sam, jakby gzy próbowały zaszkodzić słoniowi, machając na niego skrzydłami. W ciągu kilku sekund nasze jednostki zaczęły znikać, zaczynając od tych, które strzeliły pierwsze. Rozpaczliwie rozkazałem Alamo przerwać ogień, więc byłem jednym z ostatnich porwanych.

      – Porwanych? Czyli znikające okręty nie zostały zniszczone?

      Sokołow przytaknął.

      – W jednej chwili tam były, w drugiej już nie. Chyba Sztaba je dokądś teleportowała, a przynajmniej ja nie widziałem śladów zniszczenia. A potem Alamo też zniknął… – Zapatrzył się w dal, aż wreszcie odchrząknąłem ze zniecierpliwieniem. – Przepraszam. Jak już mówiłem, mój okręt zniknął, a ja znalazłem się w pozbawionym powietrza złotym korytarzu z tego samego materiału, z jakiego są zrobione pierścienie. A niedźwiedzie… moi towarzysze broni… – Nabrał tchu, wzdrygając się. – Nie nosiły skafandrów na pokładzie okrętów. Wie pan, że są odważniejsze od nas? Można powiedzieć: szlachetne dzikusy. Nie troszczą się o własną skórę, ale zawsze są gotowe na poświęcenie dla siebie nawzajem, a nawet dla mnie.

      Facet chyba za mocno polubił te miśki i stał się niedźwiedziofilem. Ursofilem? Minęło trochę czasu, odkąd uczyłem się łaciny, zresztą to bez znaczenia. W każdym razie moim zdaniem generał przestał być obiektywny.

      – Na szczęście ja zawsze nosiłem kombinezon w warunkach bojowych, nawet hełm. Inaczej bym nie żył. Wędrowałem przez trójwymiarowy labirynt, który prawdopodobnie znajdował się wewnątrz Sztaby. Znajdowałem tysiące ton rupieci. Były tam rzeczy z okrętów nanitów, wymieszane z niezliczonymi urządzeniami należącymi do, jak sądzę,