„Wypijmy jednego przed snem”, tak wczoraj powiedziała, a ja spojrzałem w jej wielkie, przepełnione smutkiem błękitne oczy i od razu wiedziałem, czego chce. Tak samo popatrzyła na mnie tamtej nocy, kiedy dowiedzieliśmy się o wypadku i śmierci Kita. Wtedy nie zdołałem jej się oprzeć. Wiele razy było już bardzo blisko, ale dopiero tamtej nocy poddałem się losowi i przeleciałem żonę mojego brata. Koniec końców i tak by do tego doszło.
A teraz zrobiliśmy to znowu, choć ledwie dwa dni temu złożyliśmy Kita do grobu.
Posyłam sufitowi grymas niezadowolenia. Bez dwóch zdań jestem żałosną namiastką człowieka. Zresztą tak samo jak Caroline. Ona przynajmniej ma wymówkę: przechodzi żałobę, obawia się o własną przyszłość, a ja jestem jej najlepszym przyjacielem. Do kogo innego mogłaby się zwrócić w potrzebie? Ja za to posunąłem się zdecydowanie za daleko w „pocieszaniu” żałobnicy.
Marszcząc czoło, gniotę liścik i ciskam nim o drewnianą podłogę. Patrzę, jak turla się pod kanapę zawaloną moimi ubraniami. Nade mną falują wodniste cienie, jakby światło i ciemność się ze mnie naigrawały. Zamykam oczy, żeby ich nie widzieć.
Kit był dobrym człowiekiem.
Kit. Kochany Kit. Ulubieniec wszystkich, nawet Caroline, w końcu to jego wybrała. Przed oczami pojawia mi się niechciany obraz zmasakrowanego, pustego ciała Kita leżącego pod prześcieradłem w szpitalnej kostnicy. Biorę głęboki wdech, starając się odegnać to wspomnienie, a w gardle narasta mi gula. Zasługiwał na kogoś lepszego niż Caro i ja – jego brat darmozjad. Nie zasługiwał na tę… zdradę.
Ożeż.
Kogo ja próbuję oszukać?
Caroline i ja jesteśmy siebie warci. Oboje tego chcieliśmy. Oboje się na to zgodziliśmy, a poza tym jesteśmy dorośli i, praktycznie rzecz biorąc, wolni. Ona to lubi. Ja też to lubię i właśnie to mi wychodzi najlepiej – pieprzenie chętnej, atrakcyjnej kobiety do białego rana. Tak przepieprzam cały wolny czas – pieprząc dziewczyny. Seks utrzymuje mnie w formie, a w trakcie namiętnych uniesień dowiaduję się wszystkiego, co muszę wiedzieć o kobiecie. Co sprawia, że oblewa się potem. Czy krzyczy, czy płacze, kiedy dochodzi.
Caroline jest płaczką.
Caroline właśnie straciła męża.
Cholera.
A ja straciłem starszego brata, jedyny wzór do naśladowania, jaki miałem przez kilka ostatnich lat.
Cholera.
Kiedy zamykam oczy, znowu widzę bladą, martwą twarz Kita. Ta strata tkwi we mnie niczym wielka, ziejąca pustką dziura.
Niepowetowana strata.
Po jaką cholerę wybrał się na motor w taką ponurą, lodowatą noc? To przekracza moje granice rozumowania. Kit jest – był – tym rozważnym, odpowiedzialnym ucieleśnieniem zdrowego rozsądku. Z nas dwóch to właśnie on przynosił zaszczyt rodowemu nazwisku, stał na straży jego reputacji i zachowywał się jak należy. Pracował w City i jednocześnie zarządzał pokaźnym rodzinnym majątkiem. Nie podejmował pochopnych decyzji, nie prowadził samochodu jak wariat. Był tym odpowiedzialnym z naszej pary. Szedł naprzód, nigdy się nie cofał. Nie był marnotrawnym nieudacznikiem jak ja – jego całkowite przeciwieństwo. Specjalizuję się w byciu czarną owcą w rodzinie. Nikt nie ma wobec mnie żadnych oczekiwań, jestem tego pewien. Zawsze tak było.
Podnoszę się. W jaskrawym świetle dnia mam raczej ponury nastrój. Pora udać się do siłowni w piwnicy. Oprócz seksu w formie utrzymują mnie bieganie i szermierka.
TANECZNA MUZYKA DUDNI mi w uszach, a pot spływa po plecach; oddycham głęboko. Odgłos moich stóp uderzających o bieżnię oczyszcza mój umysł, kiedy zmuszam ciało do maksymalnego wysiłku. Gdy biegam, na ogół jestem skupiony i wdzięczny, że w końcu coś czuję – nawet jeśli jest to tylko ból rozpierający płuca. Dzisiaj nie chcę nic czuć, nie po tym koszmarnym tygodniu, który mam za sobą. Pragnę tylko fizycznego bólu wywołanego morderczym wysiłkiem. Nie bólu straty.
Biegnij. Oddychaj. Biegnij. Oddychaj.
Nie myśl o Kicie. Nie myśl o Caroline.
Biegnij. Biegnij. Biegnij.
Bieżnia spowalnia, ja także. Truchtem pokonuję ostatni odcinek mojego ośmiokilometrowego biegu, pozwalając, by powróciły rozgorączkowane myśli. Po raz pierwszy od dawna mam do załatwienia bardzo dużo spraw.
Zanim zmarł Kit, dni upływały mi na dochodzeniu do siebie po nocnych wyczynach i planowaniu rozrywki na nadchodzący wieczór. To by było tyle. Tak wyglądało moje życie. Nie lubię obnosić się ze swoim próżniactwem, ale w głębi duszy wiem, że jestem cholernie bezużyteczny. Skończywszy dwadzieścia jeden lat, uzyskałem dostęp do pokaźnego funduszu powierniczego, co oznacza, że nie musiałem przepracować ani jednego dnia. W przeciwieństwie do mojego starszego brata. Pracował ciężko, ale nie miał wyboru.
Dzisiaj natomiast będzie inaczej. Jestem wykonawcą testamentu Kita, co zakrawa na jakiś żart. Jestem pewien, że miał niezły ubaw, wybierając akurat mnie. Teraz jednak, kiedy jego ciało spoczęło w rodzinnym grobowcu, testament musi zostać odczytany i… no cóż, wykonany.
A Kit zmarł, nie pozostawiając spadkobierców.
Gdy bieżnia się zatrzymuje, przechodzi mnie dreszcz. Nie chcę myśleć o tym, co to oznacza. Nie jestem jeszcze gotowy.
Chwytam iPhone’a, zarzucam ręcznik na szyję i biegiem pokonuję schody do mojego mieszkania na szóstym piętrze.
Rozbieram się i rzucam ubranie na podłogę w sypialni, kierując kroki do łazienki. Myjąc pod prysznicem włosy, zastanawiam się, jak powinienem postąpić z Caroline. Znam ją od szkolnej ławy. Od razu rozpoznaliśmy w sobie bratnie dusze i zbliżyliśmy się do siebie – dwoje trzynastolatków z rozbitych rodzin, tkwiących w szkole z internatem. Byłem nowy, a Caroline wzięła mnie pod swoje skrzydła. Staliśmy się nierozłączni. To ona była i zawsze będzie moją pierwszą miłością, pierwszą dziewczyną, z którą poszedłem do łóżka… zresztą z kiepskim rezultatem. A po latach wybrała mojego brata, nie mnie. Mimo to udało nam się pozostać przyjaciółmi i trzymać ręce z daleka od siebie nawzajem – przynajmniej do śmierci Kita.
Cholera. To się musi skończyć. Nie chcę i nie potrzebuję żadnych komplikacji. Kiedy się golę, z lustra patrzą na mnie poważne zielone oczy. Nie spieprz sytuacji z Caroline. Poza nią nie masz zbyt wielu bliskich. Jest twoją najlepszą przyjaciółką. Porozmawiaj z nią. Przemów jej do rozumu. Przecież wie, że do siebie nie pasujecie. Kiwam głową do swojego odbicia, czując pewną determinację, i wycieram pianę z twarzy. Rzucam ręcznik na podłogę i idę do garderoby. Zgarniam z półki czarne dżinsy i z ulgą odkrywam wiszące na wieszakach świeżo wyprasowaną białą koszulę oraz przyniesioną z pralni czarną marynarkę. Dzisiaj jem lunch z prawnikami naszej rodziny. Wsuwam buty i chwytam płaszcz. Na zewnątrz jest bardzo chłodno.
Cholera, przecież jest poniedziałek.
Przypomina mi się, że dzisiaj późnym rankiem przychodzi posprzątać Krystyna, moja dochodząca w matuzalemowym wieku. Z portfela wyjmuję pieniądze i kładę je na konsolce w przedpokoju, po czym włączam alarm i wychodzę frontowymi drzwiami. Zamykam je na klucz i nie czekając na windę, zbiegam schodami.
Na Chelsea Embankment powietrze jest czyste i rześkie, tylko obłoczek mojego oddechu zakłóca jego przejrzystość. Spoglądam na drugi brzeg ponurej szarej Tamizy, na którym wznosi się Pagoda Pokoju. Mnie też marzy się pokój, ale pokój ducha, a tego mogę jeszcze długo nie zaznać. Liczę, że podczas lunchu uzyskam odpowiedzi