Podpalacz. Peter Robinson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Peter Robinson
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7508-952-3
Скачать книгу
ślepą odnogę też?

      – Tak.

      – Co może mi pan powiedzieć o mieszkańcach tych barek?

      Hurst podniósł czarną oprawę swoich okularów i potarł prawe oko.

      – Ściśle rzecz ujmując, to nie są zwykłe barki, wie pan?

      – Jak to?

      – To barki rzeczne. Zwykłe barki transportowe są szersze i nie mogłyby manewrować na tym kanale.

      – Ach tak? Jednak chciałbym się dowiedzieć, co pan powie o tych dzikich lokatorach.

      – Niewiele. Dziewczyna była miła. Blada i chuda, biedactwo, wcale nie wyglądała dobrze, ale miała słodki uśmiech i była całkiem ładna. Zawsze się ze mną witała, ilekroć ją widziałem oczywiście. Ale to nie zdarzało się często.

      Zapewne mówi o Tinie, pomyślał Banks, przypominając sobie pokryte pęcherzami zwłoki w spalonym śpiworze, poczerniałe ramię, w które wstrzyknęła sobie ostatnią działkę. – A jej chłopak, Mark?

      – Tak ma na imię? Zawsze wydawał mi się trochę podejrzany. Jakby coś knuł albo miał zaraz coś zbroić.

      Doświadczenie mówiło Banksowi, że wiele dzieciaków w wieku Marka i młodszych sprawia takie wrażenie.

      – Co pan wie o facecie z drugiej łodzi?

      – Artysta.

      Banks spojrzał na Annie, która uniosła brwi.

      – Skąd pan wie, że był artystą?

      – Zaraz po tym, jak się tutaj wprowadził, zamontował świetlik oraz pomalował zewnętrzne ściany kajuty, dlatego uznałem, że na pewno wynajął albo kupił tę łódź i złożyłem mu sąsiedzką wizytę.

      – Jak przebiegła?

      – Przyjął mnie w drzwiach. Odwiedziny najwyraźniej nie były mu w smak. Nieelegancko się zachował.

      – Ale powiedział panu, że jest artystą?

      – Oczywiście, że nie. Przyjął mnie w drzwiach, ale stamtąd też widać, co jest w środku, prawda?

      – Co więc pan zobaczył?

      – Zobaczyłem sprzęt i wyposażenie pracowni malarskiej. Sztalugę, tubki farby, palety, ołówki, węgiel rysunkowy, stare szmaty, sterty płócien i papierów oraz mnóstwo książek. Bałagan był potworny, a smród jeszcze większy.

      – Co tak śmierdziało?

      – Nie wiem. Terpentyna. Farby. Klej. Właśnie, może facet wąchał klej. Braliście to pod uwagę?

      – Dotychczas nie, ale dziękuję za tę sugestię. Jak długo tam mieszkał?

      – Mniej więcej pół roku. Od lata.

      – Czy widział pan go przedtem?

      – Raz albo dwa. Przechadzał się po ścieżce holowniczej ze szkicownikiem w dłoni.

      Może miejscowy, pomyślał Banks, to zapewne ułatwiłoby zebranie o nim informacji. Była żona Banksa, Sandra, pracowała kiedyś w galerii sztuki Eastvale Community Centre, dlatego wciąż miał tam znajomą. Perspektywa spotkania z Marią Phillips była mniej więcej tak samo kusząca jak randka z Cillą Black, ale Maria prawdopodobnie mogłaby mu pomóc. Miejscowy światek artystyczny miał przed nią niewiele tajemnic, do tego zbierała wszystkie plotki. Znał też Lesliego Whitakera, właściciela jedynego antykwariatu w Eastvale, który dorabiał sobie jako marszand.

      – Co jeszcze może pan o nim powiedzieć?

      – Nic. Prawie go nie widywałem. Zapewne całymi dniami malował, zamknięty w kajucie. Zagubił się w swoim własnym świecie. Albo ćpał. Ale to przecież nic zaskakującego u artysty, prawda? Nie mam pojęcia, jakie bohomazy malował. Moim zdaniem cała nowoczesna sztuka…

      Banks zauważył, że Annie przewraca oczami i pociąga nosem, przewracając kartkę w swoim notatniku.

      – Wiemy, że miał na imię Tom – przerwał gospodarzowi Banks. – Zna pan może jego nazwisko?

      Hurst był niezadowolony, że przerwano mu krytyczną ocenę sztuki nowoczesnej.

      – Nie – odpowiedział.

      – Wie pan, do kogo należą te barki?

      – Nie mam pojęcia. Ale ktoś powinien był się nimi zająć. Bo widzi pan, one nie zostały całkiem zdewastowane. To wstyd i hańba, żeby je tak zostawić.

      – Dlaczego więc właściciel niczego nie zrobił?

      – Myślę, że z braku pieniędzy.

      – Mógł więc je sprzedać – stwierdził Banks. – Barki rzeczne na pewno przynoszą niezłe dochody. Ludzie lubią spędzać wakacje na wodzie.

      – Owszem – zgodził się Hurst. – Ale nabywca musiałby ponieść spore nakłady, żeby turyści chcieli z nich korzystać. Może pan nie wie, ale to były barki ciągnięte przez konie, a na takie nie ma dzisiaj wielkiego zapotrzebowania. Trzeba by więc zamontować silniki. Do tego centralne ogrzewanie, elektryczność i bieżącą wodę. Kosztowny interes. Turyści lubią pływać po kanałach, owszem, ale wymagają komfortowych warunków.

      – Wróćmy do artysty Toma – zasugerował Banks. – Czy kiedykolwiek widział pan jego prace?

      – Jak już mówiłem, cała współczesna sztuka to jedna wielka bzdura. Damien Hirst i podobne pierdoły. Weźmy na przykład Nagrodę Turnera…

      – Mimo to ludzie są skłonni wydawać fortunę na te pierdoły – wtrąciła Annie. – Widział pan jakieś jego obrazy? Jeśli będziemy mieli choćby ogólne pojęcie o tym, co tworzył, ułatwi nam to ustalenie jego tożsamości.

      – No cóż, o gustach się nie dyskutuje. Ale nie, nie widziałem żadnego z jego obrazów. Gdy składałem mu wizytę, sztaluga stała pusta. Może to był jakiś ekscentryk? Cierpiący geniusz. Może trzymał fortunę pod materacem swojego łóżka i ktoś go zabił, żeby mu ją ukraść?

      – Dlaczego pan sądzi, że został zabity?

      – Nie sądzę. Rozważam tylko głośno możliwości, i tyle.

      – Teren wokół barek wygląda na raczej nieprzystępny – zmienił temat Banks. – Którędy najwygodniej się tam dostać?

      – Od ścieżki holowniczej – odpowiedział Hurst. – Ale najbliższy most jest na wschód stąd, każdy więc, kto się tam wybiera, musi minąć mój domek.

      – Widział pan kogoś dzisiejszej nocy? Czy ktokolwiek szedł po ścieżce w stronę barek?

      – Nie, ale oglądałem telewizję, mogłem więc nie zauważyć.

      – Czy jest jakaś inna droga?

      Hurst zastanawiał się przez chwilę, marszcząc brwi.

      – Jeśli wykluczyć pokonanie kanału wpław, czego nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby robić, zwłaszcza o tej porze roku, to powiedziałbym, że druga najlepsza droga prowadzi od szosy przez las, bezpośrednio na zachód. Jeśli pamięć mnie nie myli, jest tam mała zatoczka parkingowa, którą dzieli od barek najwyżej sto metrów. Od miejsca, gdzie leśna droga dociera do drogi krajowej, trzeba by przejść półtora kilometra.

      Banks zapamiętał, że wozy strażackie zaparkowały w miejscu, gdzie leśna droga raptownie skręcała. Za tym zakrętem biegła wzdłuż kanału. On i Annie zostawili swoje auta za pojazdami straży. Miał nadzieję, że nie zatarli żadnych śladów, które mogły się tam zachować. Poprosi sierżanta Nowaka i techników kryminalistycznych, żeby dokładnie zbadali ten konkretny