– Tam jest tylko jeden facet.
– Jak się nazywa?
– Tom.
– Tom jaki?
– Po prostu Tom.
– Od jak dawna tam mieszkał?
– Nie wiem. Był już, jak się wprowadziliśmy z Tiną.
– Czym on się zajmuje?
– Nie mam pojęcia. Rzadko wychodzi. Jest zamknięty w sobie.
– Wiesz, czy był u siebie wczoraj wieczorem?
– Nie. Ale pewnie był. Jak mówiłem, prawie nie wychodzi z domu.
– Zauważyłeś w okolicy jakichś obcych?
– Nie.
– Ktoś wam groził?
– Tylko urzędnicy z British Waterways.
– Jak to?
Mark rzucił Banksowi wyzywające spojrzenie.
– Chyba się pan domyśla, że raczej nie jesteśmy typowymi przedstawicielami klasy średniej. – Gestem dłoni wskazał na barki. – To były stare rzęchy, od lat nieużywane. Ktoś je tutaj zostawił, żeby butwiały. Nie wiadomo nawet, do kogo należą, to się wprowadziliśmy. – Mark ponownie spojrzał na barki. Do jego oczu napłynęły łzy i nieznacznie pokręcił głową.
Banks dał mu chwilę, żeby się pozbierał, zanim podjął przesłuchanie.
– Chcesz powiedzieć, że byliście tu dzikimi lokatorami?
Mark otarł oczy wierzchem dłoni.
– Tak. A ludzie z British Waterways od wielu tygodni próbowali nas wyrzucić.
– Tom też mieszkał na dziko?
– Nie wiem. Chyba tak.
– Czy na barkach był prąd?
– Ale skąd!
– To skąd oświetlenie i ogrzewanie?
– Świece. Mieliśmy stary żelazny piecyk na drewno. Był rozwalony, ale udało mi się jakoś go naprawić.
– A Tom?
– Chyba podobnie. Barki były takie same, nawet jeśli on swoją trochę odpicował.
Banks odwrócił się, patrząc na spalone barki. Piecyk na drewno mógł być przyczyną zaprószenia ognia, co wyjaśniałoby przyczynę pożaru. Być może Tom używał niebezpiecznych materiałów na rozpałkę – nafty, benzyny albo ropy. Ale to była tylko spekulacja, dopóki Geoff Hamilton i patolog nie zakończą pracy. Cierpliwości! – skarcił się w duchu Banks.
Czy istniały jakieś oczywiste motywy? Mark i Tina posprzeczali się, może więc chłopak ją pobił, a potem podpalił barkę i uciekł. Niewykluczone, jeśli jego alibi okaże się fałszywe. Banks zwrócił się do funkcjonariusza Smythe’a:
– Posterunkowy, proszę z powrotem skuć Marka, przewieźć go na komisariat i tam umieścić w areszcie.
Mark spojrzał na Banksa przerażony.
– Nie możecie tego zrobić!
– Wyobraź sobie, że możemy. Przynajmniej na dwadzieścia cztery godziny. Nadal jesteś podejrzany i nie masz stałego miejsca zamieszkania – powiedział Banks, po czym dodał: – Spójrz na to trochę inaczej. Będziesz dobrze traktowany i dostaniesz coś do jedzenia. A jeśli wszystko, co mi powiedziałeś, jest prawdą, to nie masz się czego obawiać. Byłeś karany?
– Nie.
– Czyli nie dałeś się złapać, tak? – Banks zwrócił się do Smythe’a. – Dopilnuj, żeby jego dłonie i całe ubranie sprawdzono na obecność materiałów łatwopalnych. Przekaż to dyżurnemu w izbie zatrzymań. Będzie wiedział, co zrobić.
– Nie myśli pan chyba, że to ja? – protestował Mark. – Co z Tiną? Kocham ją i nigdy bym jej nie skrzywdził.
– To rutynowe działania – wyjaśnił Banks. – Żeby eliminować podejrzanych. W ten sposób potwierdzimy twoją niewinność, nie będziemy więc musieli tracić naszego i twojego czasu na zadawanie bezsensownych pytań. – Albo udowodnimy, że jesteś winny, dodał w myślach Banks, ale to zupełnie inna para kaloszy.
– Chodź, chłopaku.
Mark zwiesił głowę. Smythe ponownie założył mu kajdanki, wziął go za ramię i zaprowadził do radiowozu. Banks westchnął. Miał za sobą długą noc, a czekał go jeszcze dłuższy dzień. Wzdłuż kanału szedł w jego stronę Geoff Hamilton.
Mgła oblepiała poczerniałe resztki spalonych barek. Kiedy dowódca jednostki straży pożarnej, który oficjalnie dowodził całą akcją, wydał zgodę na oględziny miejsca pożaru, Banks, policyjny fotograf Peter Darby, technik kryminalistyczny Terry Bradford oraz Geoff Hamilton zaczęli wkładać kombinezony ochronne. Annie obserwowała ich z daleka opatulona szynelem.
– Pożar został ugaszony, a pogorzelisko jest dozorowane – stwierdził Hamilton. – Nie runie na nas żaden sufit i pokład raczej się nie zapadnie. Ale trzeba stąpać ostrożnie. Deski pokładowe położone na stalowym kadłubie mogły się w niektórych miejscach przepalić. Nie mamy do czynienia z przestrzenią zamkniętą, nie powinno więc być problemów z zatruciem powietrza, ale i tak musimy nosić maski przeciwpyłowe. Popiół zawiera sporo trujących substancji. Mogą się wzbijać w górę od naszych kroków, a nie chcemy, żeby się dostały do płuc.
Banks sięgnął po maskę, myśląc o ilościach dymu papierosowego, które wciągnął do swoich płuc przez wszystkie te lata.
– Sprzęt gotowy? – Hamilton zwrócił się do Petera Darby’ego.
Darby zdobył się na uśmiech.
– Kamera analogowa, film trzydzieści pięć milimetrów. Kolor. Może być?
– Tak. Pamiętaj, żeby jej nie wyłączać i robić zdjęcia pod różnymi kątami. Prawdopodobnie zwłoki będą przysypane szczątkami elementów kabiny, dlatego chcę mieć je sfilmowane przed i po odsłonięciu. Zrób też ujęcia wszystkich możliwych wyjść i zwracaj specjalną uwagę na miejsca szczególnego oddziaływania ognia oraz możliwe potencjalne źródła powstania pożaru, które ci wskażę.
– Zwykle robię co najmniej dwukrotnie każdy metr kwadratowy. Oczywiście dokumentuję też całość oględzin.
– Bardzo dobrze. Idziemy.
Darby zarzucił na ramię swój sprzęt.
– I żebyście mi się nie plątali pod nogami! – zrzędził Hamilton. – Będzie nas tam zdecydowanie zbyt wielu.
Banks słyszał te narzekania już wcześniej. Hamilton chciałby jak najbardziej ograniczyć liczbę ludzi na barkach, żeby zmniejszyć ryzyko zatarcia śladów pożarowych, które i tak już są w bardzo kiepskim stanie. Musiał jednak zabrać ze sobą technika kryminalistycznego, żeby ten zabezpieczył ślady na miejscu. Fotograf też był niezbędny.
Banks poprawił maskę przeciwpyłową. Terry Bradford podniósł pękatą torbę ze sprzętem do przeprowadzania oględzin i zabezpieczania śladów i ruszyli – najpierw na barkę Toma. Wchodząc na spalony pokład, Banks musiał walczyć ze strachem. Choć nikomu tego nie wyznał, panicznie bał się ognia. Jeszcze podczas służby w policji stołecznej był świadkiem wyjątkowo drastycznych scen i potem regularnie dręczyły go nocne koszmary, w których pożar uwięził go na którymś z wyższych pięter płonącego budynku. Tym razem nie jest tak źle, powtarzał sobie