Bardzo się cieszyłem, że ustawiłem program w Terminalu Odejścia tak, by poznać tę uczelnię kilkanaście lat przed tym, nim w realnym życiu naprawdę zacząłem na niej pracować. Wybrałem też opcję cynicznego koniunkturalisty w czasach schyłkowego komunizmu, bo nikim innym przecież nie byłem w swoim rzeczywistym życiu, tyle tylko, że przyszło mi prowadzić swą egzystencję w innym okresie. Ale mechanizmy zachowań, repertuar reakcji i background aksjologiczny były te same. Ciekaw zatem byłem tego, jak zachowywałbym się w czasach, gdy w realnym życiu byłem nastoletnim nonkonformistą, ale z całym tym bagażem, który stał się moim doświadczeniem w latach późniejszych. Bagażem, który uczynił mnie tym, kim teraz jestem, i który pozwolił mi na dożycie stu dwudziestu sześciu lat. Oraz na przetrwanie Wielkiej Wojny i tego wszystkiego, co ją poprzedzało. Dlatego zaprogramowałem się jako adiunkt na tej uczelni. Jako ktoś, kogo wówczas, w rzeczywistym 1989 roku, zapewne bym nienawidził. Lub przynajmniej kim bym pogardzał.
Po trzech wykładach, które wyczerpywały moje pensum, mogłem wrócić do R. Przebycie tych pięćdziesięciu kilometrów zajmowało mojemu pomarańczowemu fiacikowi prawie półtorej godziny. Zdecydowałem jednak, że powłóczę się trochę po K. Dekady później stało się prężnym ośrodkiem akademickim, informatycznym i artystycznym, ale wtedy – pod koniec lat osiemdziesiątych – było zadymionym i zakurzonym zadupiem, w którym średnia długość życia, ze względu na usytuowanie wokół kilku hut i kopalń, była niższa od krajowej mniej więcej o dziesięć lat. Żartowano wtedy, że tajemnica tego, dlaczego najwybitniejsi polscy himalaiści pochodzą właśnie z K., tkwi w tym, że na jego rynku było wówczas tyle tlenu, co na siedmiu tysiącach metrów pod Everestem.
Ale lubiłem to miasto – nie powalało urodą, nie onieśmielało historią, nie upokarzało śmietanką towarzyską o kilkusetletniej historii. Było proste, prymitywne, zwyczajne, bezpretensjonalne. Jak ja. Dlatego je lubiłem – dobrze się w nim czułem, bo niczego ode mnie nie chciało, nie wywyższało się ponad mnie, nie kazało patrzeć na siebie z podziwem. Przypominało brzydką dziewczynę, która – w przeciwieństwie do klasowych piękności odmawiających tańca na szkolnej dyskotece i wykpiwających nasz ubiór – jest wdzięczna, że zwróciliśmy na nią uwagę, i z tej wdzięczności zrobi nam pięknego i głębokiego loda, z pełnym zaangażowaniem i bez zbędnych ceregieli. Za to właśnie lubiłem to nieładne miasto. Odpłacało mi się zresztą z nawiązką, oferując to, czego metropolie większe i bardziej znaczące przez lata by mi odmawiały. Tu zaraz po doktoracie byłem kimś, podczas gdy w stolicy czy innych dużych miastach musiałbym przez dekady robić za czyjegoś czeladnika.
Powłóczyłem się więc po K., powspominałem, jak wówczas wyglądało. To było bardzo miłe, a obrazy bardzo szczegółowe. Robotel za to odpowiedzialny zadbał nawet o taki szczegół jak to, by rzeka, a raczej ściek, nad którym znajdowało się miasto, śmierdziała tak, jak to zapamiętałem. Wszystko było cudowanie realne: zapachy, widoki, obrazy. Nawet powietrze pełne sadzy i brudu wydawało się takie jak wówczas. Pięknie pachniała przeszłość. Zawsze tak pachnie.
Następnych kilkanaście dni upłynęło tak, jak sobie to wyobrażałem przed ostateczną decyzją o wyborze programu – chodziłem ulicami, zaglądałem do parków i lasów, cieszyłem się zapachami i smakami, których od wielu dekad nie zaznałem. Chyba największą radość sprawiało mi jedzenie. Tak, jedzenie. A raczej jego smak. Przecież od Wielkiej Wojny, od czasu gdy zeszliśmy pod ziemię, nasze pokarmy w niczym nie przypominały tego, co zwykło się określać jako jedzenie. To, co wkładaliśmy sobie do ust, nie miało nic wspólnego z tym, co przed laty, jeszcze na początku dwudziestego pierwszego wieku, spożywaliśmy na obiady czy kolacje. Te wszystkie papki, kondensaty czy kompresanty były tylko potrzebnym do życia pakunkiem energii. Oczywiście, ich producenci bardzo się starali, by smakowały choć trochę podobnie jak to, co udawały, ale te wysiłki szły na marne. Wszystkie pokarmy po jakimś czasie smakowały tak samo, a ich jedyna zaleta polegała na tym, że pozwalały nam żyć i dostarczały do naszych organizmów niezbędnej ilości kalorii. Ale trudno było z ich spożywania czerpać radość. Po pewnym czasie zresztą część z nich została wyparta przez płyny i iniekcje, co jeszcze bardziej oddaliło humanusów od radości z jedzenia. Uczucie głodu można było wyeliminować kuracją biochemiczną i zupełnie pozbawić się nie tylko przyjemności z jedzenia, ale także jego pragnienia. Odwrócono po prostu działanie aberracji chromosomalnej odpowiedzianej za zespół Pradera-Williego, czyli za ciągłe odczuwanie głodu. W ten sposób można było całkowicie odseparować się od tej śmiesznej w sumie procedery wkładania sobie do ciała pokarmu, by po przemieleniu i zaabsorbowaniu z niego energii wydalić z siebie dolną stroną. Jeśli można było zasilać w kalorie organizmy ludzkie prostszą drogą, humanusi chętnie z tego korzystali.
Ja się na to nie zdecydowałem i pozostałem przy spożywaniu pokarmów jako podstawowej, uzupełnianej jedynie kroplówkami i zastrzykami formie zdobywania energii. Po pierwsze dlatego, że bałem się, iż zdarzy mi się to, co niektórym ludziom, a mianowicie że zapomnę o dawkowaniu sobie kalorii i zginę, ignorując sygnały ostrzegawcze od roboteli. A po drugie, bo pomimo tego, że jakość produktów żywieniowych pogarszała się z każdym rokiem, to jednak ich konsumpcja pozostawała jedną z niewielu realnych i odczuwanych wprost, przez podstawowe zmysły, przyjemności ciała. Nawet jeśli usługa nie była świadczona na najwyższym poziomie, to i tak warto było z niej korzystać.
Dlatego teraz, uczestnicząc w programie, chętnie oddawałem się jedzeniu. Wrażenie realności smaków i zapachów było dojmujące. Nie potrafiłem się powstrzymać, a mówiąc szczerze – nie miałem takiego zamiaru, by ograniczać się w tej przyjemności. I choć asortyment ówczesnych sklepów i gastronomii nie powalał na kolana, to jednak był kosmosem w porównaniu z tym, co dane mi było wkładać sobie do ust przez ostatnie lata. Zwykły śledź w oleju, twarożek, ogórek czy marchewka dostarczały mi rozkoszy wprost nieopisanych. Celebrowałem więc śniadania, obiady i kolacje, przedłużałem je w nieskończoność, delektowałem się nimi. Czyli robiłem coś dokładnie odwrotnego do tego, co było moim udziałem przez prawie całe życie. Bo przez jego zdecydowaną większość nie przywiązywałem do jedzenia szczególnej wagi. Oczywiście, zdarzało mi się jeść dobrze, drogo i smakowicie, ale nie była to dla mnie czynność ważna. Nie byłem Włochem, Hiszpanem czy Grekiem, którzy z wieczerzy potrafią uczynić prawdziwe święto. Byłem Polakiem, czyli potomkiem tych, którzy przykładali się jedynie do pięknego umierania, a nie pięknego życia. Jedzenie zaś mieli w takiej pogardzie jak sranie. Dawno już minęły czasy Kitowicza, gdy uczta była sztuką, ważną częścią dnia, może nawet najważniejszą.
W czasach mojej młodości i dorosłości jedzenie było końcowym etapem zdobywania pokarmu. I tak samo jak proces zdobywania było męką. Jeśli na stole rodzinnym lądował wreszcie jakiś ochłap mięsa, to nie była to radosna fiesta, lecz ponury spektakl pożywiania się jaskiniowców po udanym, choć niebezpiecznym polowaniu. Nie miało to nic wspólnego z południowoeuropejską kolacją, przy której się rozmawia, śpiewa, romansuje. Było to smętne dzielenie się kawałkami padliny, w napięciu, by nikt ze stada nie chapnął większego kawałka. Jedynym frenetycznym momentem tego typu wieczerzy była chwila, gdy skutecznie wprowadzano się za pomocą wódki pędzonej z kartofli lub pszenicy w stan upojenia. Tak, to była ta wytęskniona kulminacja uczty, kończona zazwyczaj aktami agresji wewnątrzgatunkowej lub utratą świadomości godną dawnych szamanów. Nie, zdecydowanie delektowania się potrawami i spożywania