1989. Barwy zamienne. Marek Migalski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marek Migalski
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Историческое фэнтези
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-938-3
Скачать книгу
się władzy świnię, a Janek swego syna za nic nierozumiejącego ze świata idiotę. Obaj zresztą mieli rację. Mnie także ta rozmowa była nie w smak.

      Prawie rok wcześniej, 1 maja 1988 roku, w czasie pochodu wywiesiłem na jednym z budynków okalających rynek w R. transparent o treści: „Uwolnić więźniów politycznych”. Towarzyszył mi kolega z Grona Młodzieży Niezależnej, podziemnej organizacji, którą założyliśmy rok wcześniej. Zatrzymano nas i spędziliśmy noc na dołku. Przesłuchano mnie, troszkę poturbowano. Wszystko zakończyło się kolegium do spraw wykroczeń, na którym skazano mnie za zakłócanie porządku publicznego i zaśmiecanie miasta, bo nie dość, że wywiesiliśmy transparent, to jeszcze rozsypywaliśmy z dachu ulotki informujące o działalności GMN. 2 maja wyszedłem na wolność. Ojciec był wściekły.

      – Jak mogłeś mi to zrobić?! – przywitał mnie w progu.

      – Tobie, ty tchórzliwy chuju?! Tobie?! – rzuciłem mu wówczas w twarz. – Nie zapytasz się nawet o to, czy mnie tam nie przecwelono? Nie zapytasz o to, jak się czuję? Jedyne, o co dbasz, to jak wpłynie to na twoją karierę, pierdolony tchórzu!?

      Stał jak zaklęty. Przepuścił mnie w drzwiach. Spakowałem swoje rzeczy i wybiegłem z domu. Kilka dni spałem u Benka, współzałożyciela GMN, który dysponował własną chatą. Gdy wróciłem pod koniec tygodnia do domu, stary nic nie powiedział, słowem nie odniósł się do tego, jak mu nawrzucałem. Od tamtego czasu obaj unikaliśmy tematów politycznych. Ja go uważałem za koniunkturalistę, a on mnie za nieodpowiedzialnego szczeniaka.

      Obiad dobiegał końca. Zrozumiałem, że czas na mnie. Podziękowałem za zaproszenie i skierowałem się do drzwi. Ucałowałem Ewę, uścisnąłem dłoń Janka. Na końcu pożegnałem się z Michałem krótkim „cześć”.

      Wróciłem do domu. Było niedzielne popołudnie, najgorsze kilka godzin w tygodniu. W R. zwyczajem było, jeśli tylko pozwalała na to pogoda, że o tej porze ludzie wylegali na ulice i przechadzali się. Nazywano to spacerowaniem, choć – zaiste – ktoś, kto wymyślił to słowo, chyba nie taką czynność miał na myśli. Obywatele R. wypełzali na jedną z dwóch głównych ulic i wolno poruszali się tam i z powrotem. Nie za szybko, bo ulica nie była zbyt długa i jeśliby ruszyć raźnym krokiem, to w dziesięć minut można by ją przemierzyć tam i nazad. Trzeba było zatem dozować wysiłek i delektować się każdym stawianym krokiem. W uprzywilejowanej sytuacji znajdowały się rodziny z wózkami – ich wolne tempo było niejako wymuszane przez okoliczności zewnętrzne: nierówny chodnik, zdezelowany wózek, konieczność poprawiania kocyka berbeciowi. Pary bez dzieci musiały imać się innych sposobów rozciągnięcia w czasie niedzielnej przechadzki. Na pomoc pospieszył im gdzieś w połowie dekady pewien biznesmen. Był pół-Romem, więc miał nieco śniadą twarz. Rozpuścił wieści po mieście, że tak naprawdę jest Włochem, i otworzył na rynku lodziarnię. Nazwał ją, a jakże, „U Włocha”.

      Mówiąc szczerze, lody były koszmarne – zbyt wodniste, bez smaku, ale on w odpowiedzi na te zarzuty nazwał je „lodami sorbetowymi” i tym samym zamknął ryje krytykom. Od tego momentu ktoś narzekający na wodnistość i bezsmakowość produktu Cygana uważany był za chama, który nie potrafi docenić wykwintnego smaku sardyńskiego sorbetu.

      To właśnie lodziarnia „U Włocha” okazała się wybawieniem dla mieszkańców R., mogli bowiem przedłużać niedzielne spacery o wizytę w tym przybytku i delektować się Słońcem Rzymu, Śmiercią w Wenecji czy Porankiem w Neapolu – bo tak wyszukane nazwy nadał swym produktom zapobiegliwy Cygan.

      Po wyjściu z domu rodziców poszedłem oczywiście do „Włocha”, kupiłem puchar syfiastych lodów i bawiłem się obserwowaniem ludzi. Choć była zima, obywatele nie zawiedli, nie opuścili posterunków, krążyli po swym spacerniaku. Poruszali się w zwolnionym tempie. Przez chwilę nawet pomyślałem, że może jeden z roboteli zrobił sobie chwilę przerwy, ale nie – oni naprawdę tak właśnie się przemieszczali. Z godnością monarchów, z powolnością głów państw. Każda chwila musiała być wydłużona w nieskończoność, bo tylko tak można było jakoś dotrwać do wieczora, i do nocy, i do jutra. Tylko tak można było uciekać życiu – rozciągając maksymalnie chwile, uciec od wieczności. Do wieczności.

      We wtorek pojechałem do pracy. Uniwersytet w K. nie był może największą, a już na pewno nie najlepszą uczelnią w kraju, ale trzymał poziom. Znany był ze swej komunistycznej ortodoksji i przywiązania do linii partii. Założony w 1968 roku, dawał po wielekroć dowody, iż zaufanie, którym obdarzyły go ówczesne władze, nie będzie zawiedzione. Liderzy PZPR mieli prawo do zadowolenia z kadry, która świetnie zdawała sobie sprawę, jakie jest nasze położenie geopolityczne i jakie naszą ojczyznę obowiązują sojusze.

      Jak wynikało z założeń Terminala Odejścia, pracowałem tam, doskonale zdając sobie sprawę z pewnych uwarunkowań – za prawo do uczenia młodzieży i prowadzenia badań społecznych płaciłem cenę w postaci niekrytykowania partii, uczestniczenia w obrzędach, które urządzała ona na swoją cześć, i ogólnego niewtrącania się do spraw, na które nie miałem wpływu. Chętnie korzystałem z tego zawartego między mną a państwem układu. Pozwalał mi on na w miarę wygodne życie w zamian za kilka gestów, które musiałem od czasu do czasu wykonać w stronę kapłanów komunistycznej religii, udając, że wierzę w ich bóstwa.

      Kapłani owi, w postaci szefa uczelnianej Podstawowej Organizacji Partyjnej czy lektorów z KW, świetnie wiedzieli, że mam pełną świadomość, iż ich bożki są martwe. Nie spędzało im to jednak snu z powiek, sami bowiem już wówczas nie wierzyli chyba w ich istnienie. W latach osiemdziesiątych tylko skończeni idioci mogli nadal ufać, że komunistyczne ideały coś znaczą i nadal są żywe. Wszyscy ograniczali się jedynie do odprawiania nic nieznaczących rytuałów, których głównym celem było sprawdzenie lojalności i posłuszeństwa wobec władzy. Jeśli testy przebiegały sprawnie, na pochodach pierwszomajowych zjawiały się tłumy, a na zebraniach kolektywu nie było gorszących sporów, nasi nadzorcy byli ukontentowani i nie zadawali sobie ani innym zbędnych pytań o to, na ile autentyczne są owe gesty i zachowania. Wystarczało im w zupełności, że obrzędy mają miejsce, i to publicznie. Jeśli ktoś był podejrzany, to raczej nie ci, którzy poddawali się im niechętnie i z ociąganiem, ale raczej charyzmatycy i jurodiwi, ekstatycznie przeżywający wiarę. Oni jedynie budzili zdziwienie i niepokój oficjalnych kapłanów i komunistycznego duchowieństwa.

      Ja zachowywałem się tak, jak każdy rozsądny człowiek w czasach rządów teokracji – na zewnątrz stwarzałem wrażenie, jakbym wierzył w zabobonne głupstwa, ale w życiu prywatnym i towarzyskim wyśmiewałem oficjalną propagandę. Zapewne dokładnie taką strategię przetrwania wybierali przez setki i tysiące lat co mądrzejsi ludzie – presokratycy, stoicy, Erazm, Galileusz, Kopernik… Jedynie bardziej narwani, jak Sokrates czy Bruno, przekraczali granice mimikry, chowania się za barwami ochronnymi, mimetyzmu. I ginęli bez sensu. Wszyscy rozsądni oddawali, co boskie, bóstwom, a co ludzkie, sobie. W ten sposób przez wieki chronili przed unicestwieniem gen mądrości, rozsądku i intelektualizmu. Gdyby wszyscy postępowali tak lekkomyślnie i głupio jak Bruno i Sokrates, ludzkość dawno zeszłaby na psy, a rządziliby nami jeszcze więksi idioci, niż było to w rzeczywistości.

      Wykazywałem tę odrobinę potrzebnej uległości, tak, uległości. Dzięki niej miałem dostęp do zachodniej literatury socjologicznej oraz do studentek. A także do talonów na samochód (w moim przypadku skończyło się na maluchu) czy wyjazdów zagranicznych. Nie był to dla mnie zły interes – w zamian za niekrytykowanie tych głąbów z Komitetu Wojewódzkiego partii w K., mogłem prowadzić w miarę dostatnie, wygodne i wartościowe życie. Nie opływałem w zbytki, ale też niczego specjalnie mi nie brakowało. Dodatkowo – tłumaczyłem sobie nie bez racji – prowadziłem ciekawe wykłady i pisałem niegłupie