Oni, w przeciwieństwie do studentów z NZS, nie mieli żadnych celów politycznych czy materialnych. Byli cudownie bezinteresownymi, odważnymi, ideowymi głuptasami. To, że ich SB nie rozwałkowała, musiało być szczęśliwym zbiegiem okoliczności i tylko dzięki niemu nie rozbito ich już w pierwszych miesiącach działalności. Zresztą co to była za działalność? Rozrzucanie ulotek przywiezionych z innych miast, lektura bibuły, spotkania z działaczami dawnej „Solidarności” z lat 1980–1981. Raczej zabawa w konspirację niż jakieś poważne knucie. Byli powiązani z Solidarnością Walczącą, ale tylko dlatego, że było to jedyne środowisko, do którego udało im się dotrzeć. Z całej piątki chyba tylko Dyzio miał jakieś blade pojęcie, czym ta struktura różni się od oficjalnej podziemnej „Solidarności”, kierowanej przez Wałęsę. Gdy kiedyś od działacza SW dostali jeden sprej do malowania na murach i pięć dolarów na kupno farb, byli wniebowzięci.
Zaczęły się obrady Okrągłego Stołu. Działacze NZS nie przejawiali wielkiej chęci spotkania ze smarkaczami z małego R., bo byli już zajęci rozgrywkami wewnątrz obozu „Solidarności”, ale naciskałem na nich i w końcu się zgodzili. Co prawda na spotkanie przyszedł drugi garnitur aktywistów studenckich, ale chłopcy z GMN nie mieli o tym pojęcia. Byli zachwyceni wymianą opinii i atmosferą prawie otwartej kontestacji komunistycznych porządków. Wszystko odbyło się w jednej z sal wykładowych, ale nikt nie powściągał języka i wszyscy ostro jechali po PRL i jego mandarynach. Potem poszliśmy do „Akantu”, klubu studenckiego, gdzie polało się piwo i wybrzmiały antypezetpeerowskie przyśpiewki, na czele z ulubionym dwuwierszem wszystkich gnębionych przez reżim: „A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”.
Michał był zachwycony, reszta chłopaków też. Zyskałem w ich oczach nimb nieomal działacza opozycji, a już na pewno kogoś obeznanego w politycznej rzeczywistości i trzymającego z „Solidarnością”. Nie dementowałem tego, bo i po co? Miałem coraz bliższy kontakt z Michałem, a przecież o to mi chodziło.
Obserwowałem go uważnie, przyglądałem mu się. Trochę narwany, błyskotliwy, ale niepotrafiący dłużej drążyć tematu; raczej propagator idei niż ich twórca; dusza towarzystwa, ale nie do końca pewny swojej pozycji i wciąż muszący udowadniać sobie, że jest wysoka; narcyz, ale dający się lubić; mający przekonanie, że coś mu się od życia należy i że kiedyś będzie kimś ważnym, lecz wciąż podporządkowany moralnemu paradygmatowi nakazującemu pokorę, powściągliwość i inne nudne cnoty; bardziej materiał na dobrego kumpla niż na przyjaciela; na chłopaka, nie na męża. Taki był. Taki byłem.
Wówczas, ponad sto lat temu, tak właśnie prezentowałem się światu. Takim stworzyła mnie natura, a rodzina, szkoła, ustrój i Kościół ukształtowały. Niespełna osiemnastolatek. Nic nie wiedziałem wtedy o świecie i nic nie wiedziałem o sobie. Wszystko to, co spotkało mnie potem, przeraziłoby tego chłopca. Z kolei ja, przypatrując mu się dziś, nie do końca byłem w stanie się z nim identyfikować. Z tym szczeniakiem, nastolatkiem, chłopcem. To naprawdę ten sam człowiek co ja? Przecież mam z nim tak mało wspólnego. Jakby był to ktoś zupełnie obcy. A czy on, gdyby naprawdę mógł mnie spotkać po upływie ponad wieku, rozpoznałby we mnie siebie? Raczej nie.
Więc czym jesteśmy, jeśli ta więź się rwie, jeśli między tymi dwoma żyjącymi wszak realnie i namacalnie ludźmi nie ma prawie żadnej łączności, żadnego iunctim? Czyż nie mieli racji dawni kapusie komunistyczni, którzy – gdy po latach przedstawiano im niezbite dowody donoszenia na kolegów – mówili, że to nie oni, że to ktoś inny, że oni z tym młodym tewulcem nie mają nic wspólnego? Może ich słowa nie były tylko żałosną próbą usprawiedliwiania się, ale tkwiła w nich jakaś prawda o naturze ludzkiej? Może coś ważnego przekazywali nam o nas samych? Nie o sobie, ale właśnie o nas.
Przez cały czas zastanawiałem się nad tym, nie potrafiąc sformułować ostatecznych wniosków. Bezkonkluzywność tych rozważań martwiła mnie, ale nie wprawiała w zły nastrój. Nawet odwrotnie: było mi jakoś lekko na duszy z tym ciężarem. Lekko z ciężarem – tak, właśnie tak. Nie chciałem się go pozbyć, nie chciałem z siebie zrzucić. Jedyne, czego naprawdę wówczas pragnąłem, to móc o tym rozmyślać i spotykać się z Michałem. Tak sobie zaplanowałem ten rok i taki mi się jawił. Byłem zadowolony. Prawie szczęśliwy.
W połowie lutego zaczął się nowy semestr, letni. Zawsze mnie to śmieszyło, że letni semestr zaczynał się w lutym, a lato zaczynało się od dnia, w którym dzień staje się coraz krótszy. Była w tym jakaś ironia, choć ja, jakżeby inaczej, lubiłem bawić się niejasnymi i nieoczywistymi asocjacjami i myśleć, że jest w tym głębsza mądrość, jakaś zapowiedź końca. Bo jeśli lato rozpoczynało swoje rządy od momentu, w którym dnia zaczyna ubywać, a zima od momentu, gdy stawał się on coraz dłuższy, to przecież głównym skojarzeniem powinno być to, że wszystko ma swój koniec. Koniec, który widać już na samym początku. Że nawet jeśli coś jest, to zaraz, za chwilę, być przestanie; że jak się coś dzieje, to potem dziać się nie będzie; że jak się coś rodzi, to musi umrzeć.
W letnim semestrze miałem mniej zajęć – tylko jeden wykład i seminarium magisterskie. Na to drugie zaczęła uczęszczać Sonia, śliczna blondynka o pięknej twarzy i nieco gorszej figurze. Była trochę przy sobie, ale to tylko dodawało jej seksapilu. Od razu wpadła mi w oko, miałem też wrażenie, że i ona dostrzegła we mnie coś, co pozwoliłoby jej na zrobienie mi loda bez wyrzutów sumienia i pretensji do siebie.
Po drugim spotkaniu z grupą seminaryjną nadarzyła się okazja do przełamania oficjalności naszej relacji. Los chciał, że była ostatnia w kolejce do prezentowania układu pracy i gdy skończył się czas naszego seminarium, musiała zostać chwilę dłużej, już sama, bez obecności innych studentów.
– Może dokończylibyśmy tę rozmowę przy jakiejś kawie? – zaproponowałem, zdobywając się na jak najbardziej oficjalny ton, który gdyby odmówiła, zawsze mógł być zinterpretowany jako nic nieznaczący i niezawierający w sobie niczego niewłaściwego.
– Myślałam, że zdobędzie się pan na to już po naszym pierwszym spotkaniu – powiedziała i bezczelnie patrzyła mi w oczy. – Oczywiście, bardzo chętnie.
Stałem naprzeciwko niej z wielkim uśmiechem i radością w oczach i lędźwiach. Gapiłem się na nią, pożerałem ją wzrokiem.
– To kiedy? – Podniosła brwi i wysunęła brodę nieco do przodu.
– Co kiedy? – zapytałem oszołomiony.
– Kiedy ta kawa? – roześmiała się.
– Jutro? – wydusiłem z siebie.
– To pytanie czy propozycja, bo nie wiem, czy na końcu był znak zapytania, czy też nie? – bawiła się mną.
– Propozycja – bąknąłem.
– Przyjęta – szybko powiedziała. – Gdzie?
– W „Kryształowej”? – znów bardziej zapytałem, niż zaproponowałem.
– Uuuu, będziemy szpanować w najdroższej kawiarni w mieście – roześmiała się szczerze. – Będziemy robili wrażenie na biednej, zahukanej i nieznającej życia studentce trzeciego roku.
– Nie tak, nie to miałem… –