Stara Flota Tom 6 Wolność. Nick Webb. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Nick Webb
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Stara Flota
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-65661-97-5
Скачать книгу
jej hełmu zna­leźli się pod osłoną krzywizny kadłuba i piraci już nie mogli ich zobaczyć.

      – Nie ukryjesz się, Proctor – rozległ się w słuchawkach głos herszta piratów. – Od tej chwili wystarczy mi dwadzieścia milionów nagrody za twoje ciało.

      Proctor pozwoliła sobie odetchnąć. Wiedziała, że zniknęła z pola widzenia piratów, bo sama też nie widziała już ich okrętu, przesłoniętego zamaskowanym poszyciem „Wyzwania”, pokazującym tylko rozgwieżdżoną przestrzeń.

      Jednak po drugiej stronie kadłuba wcale nie była bezpieczna.

      W rozbłysku pola kwantowego pojawiła się bowiem kolejna jednostka.

      Kolejny okręt piratów. Tym razem o wiele większy niż ten pierwszy. Sądząc po sylwetce, była to kanonierka floty, zapewne skradziona i przebudowana.

      Porucznik Case zatrzymał się gwałtownie, a Proctor w słuchawkach usłyszała jego głos.

      – O kurwa…

      ROZDZIAŁ 13

      W pobliżu Brytanii

      Wewnątrz jednostki Roju

      Mostek OZF „Niepodległość”

      – Kapitanie, Zivik próbował się skontaktować, ale przeszkodziło mu pole zakłócające krótkiego zasięgu z jego myśliwca – zameldowała Whitehorse.

      – Jak to „z jego myśliwca”?

      Whitehorse zmarszczyła brwi.

      – To dziwne. – Wpisała kilka komend na pulpicie, aby pobrać dokładniejsze dane z detektorów, a potem wytrzeszczyła oczy. – Nie jest tam sam. Wcześniej nic nie wykryliśmy, ale zdaje się, że generator ma automatyczny system ochrony, kilka tysięcy dronów. Zakłócają sygnał łączności i ostrzeliwują myśliwiec.

      Volz zerwał się z fotela. Uderzył przy tym kolanem w konsolę, ale pośpiesznie podszedł do stanowiska taktycznego.

      – Kilka tysięcy? Możemy użyć naszych obronnych dział punktowych? Trzeba by tylko przekonać komputer pokładowy, aby potraktował te drony jak nadlatujące torpedy…

      – Spróbuję – obiecała Whitehorse. – Ale system obrony punktowej przystosowany jest do zestrzeliwania kilkunastu zbliżających się pocisków, nie kilku tysięcy.

      Na jej pulpicie zapaliła się jedna z kontrolek i Whitehorse pochyliła się nad odczytami danych.

      – Zivik został trafiony. Wpadł w korkociąg. – Podniosła głowę i spojrzała w twarz Volza. – Nie wykaraska się z tego. Stracił kontrolę nad napędem, a kilkaset dronów wciąż do niego strzela. Myśliwiec leci prosto na ścianę tunelu.

      – I jeszcze jedno, kapitanie – wtrącił drugi oficer taktyczny. – Tysiąc dronów leci w naszym kierunku.

      Volz wykonał w pamięci szybkie obliczenia. Wniosek był oczywisty.

      – Musicie się stąd wynosić.

      – Kapitanie? – Whitehorse wyglądała, jakby na samą myśl o porzuceniu Zivika i misji, gdy dotarli już tak blisko celu, robiło jej się niedobrze.

      – Musicie, a raczej ty musisz. Przejmujesz dowodzenie, komandor Whitehorse. Wyprowadź stąd okręt i pomóż admirałowi Tillisowi.

      – Ale kapitanie!

      – Żadnych dyskusji. Nie mamy szans przeciwko tylu dronom rojącym się wokół naszego kadłuba. Zadziobią nas na śmierć. Zanim zdążylibyśmy je wystrzelać, dawno bylibyśmy martwi.

      Whitehorse się nie cofnęła.

      – Nie. Niech pan wyśle pilota, kapitanie. Nie może pan ryzykować…

      Volz uciszył ją uniesieniem ręki.

      – Nie. Tylko ja mogę podjąć ryzyko. Zivik to nasz najlepszy pilot i wciąż mamy szansę, żeby wysadzić reaktor.

      – Akurat – prychnęła Whitehorse. – Niby jak? Ostrzelamy go karabinkami z promu? Obsługa ładunków antymaterii…

      – Nie ma czasu, Jerusho. – Volz znał tę jej minę, pełną uporu i determinacji. Pochylił się bliżej. – Nie mogę go znowu zostawić. Dwadzieścia lat temu, za pierwszym razem, gdy odszedłem, omal go to nie zabiło. Tym razem dosłownie go to zabije. A ja tego nie przeżyję.

      Whitehorse przygryzła wargi. Wreszcie powoli, z namysłem wyraziła zgodę skinieniem głowy.

      – Pomyślnych łowów, kapitanie.

      Technicznie jako oficer dowodzący Volz nie potrzebował jej zgody. Ale to była Jerusha, niedoszła synowa. Gdy tylko się zgodziła, Chojrak uścisnął ją i pognał ku schodom prowadzącym do hangaru promów, przeskakując po dwa stopnie. W pół minuty dotarł na lądowisko.

      Minął promy badawcze i ratunkowe – nie nadawały się do zadania, które chciał wykonać – i podszedł do o wiele mniejszej jednostki. W jej ładowni znajdowała się paczka z antymaterią, która miała posłużyć w operacji Wredny Chojrak Pięć. Złapał za ramię najbliższego technika obsługi.

      – Synu, ten prom jest gotowy? Wszystko zabezpieczone?

      – Tak, kapitanie, ale paliwo…

      – Nieważne. Zbiornik awaryjny jest pełny?

      – Tak jest, kapitanie, ale powinien pan wiedzieć…

      – Świetnie. – Volz wskoczył do środka, pięścią uderzył w panel, żeby zamknąć klapę, a potem wślizgnął się do ciasnego kokpitu. Nie miał czasu na kontrolę przedstartową. Od razu włączył silniki i w trzy sekundy uniósł maszynę, po czym pomknął w stronę otwierającej się powoli grodzi hangaru. Chyba tylko cudem udało mu się przecisnąć prom przez wąską szczelinę.

      W słuchawkach komunikatora rozległ się głos Whitehorse:

      – Kapitanie, Zivik znajduje się o trzysta metrów od ściany i szybko się zbliża. Do zderzenia pozostało dwadzieścia sekund.

      – Wynoś się stamtąd, Jerusha. Do zobaczenia po drugiej stronie.

      Pchnął dźwignię akceleratora do maksimum.

      Piętnaście sekund.

      Zdąży. Wskaźnik na pulpicie wskazywał, że dotrze tam z trzysekundowym zapasem.

      Świetnie, co można zrobić przez te trzy sekundy? Sprawdził stan liny holowniczej.

      Cholera. Mechanizm wypuszczający był uszkodzony. Chyba właśnie to próbował mu powiedzieć technik obsługi.

      Dziesięć sekund.

      Volz sprawdził stan awaryjnego haka hamującego. W zasadzie nie był to nawet hak, lecz sieć, która zahaczała się o odpowiednie wypustki na płycie hangaru podczas lądowania awaryjnego, ale nazwa utrwaliła się jeszcze w czasach lotniskowców.

      Hak był sprawny i gotowy.

      I miał zasięg najwyżej pięciu metrów.

      – Będzie musiało wystarczyć.

      Volz zwolnił ręcznie mechanizm i usłyszał, jak sieć wystrzeliła z rufy promu.

      Pięć sekund. Wirujący myśliwiec Ethana był wyraźnie widoczny w czołowych iluminatorach, a drony Roju przecinały jego kurs i strzelały drobną, ale śmiercionośną amunicją. Volz miał cichą nadzieję, że to, co zamierzał zrobić, nie okaże się czystym szaleństwem.

      – Cztery, trzy, dwa, jeden… i… już! – powiedział do siebie, okrążając wirującą maszynę zaledwie