Krótko po drugiej pigułce przyszła pora na pogrzeb. Sąsiadka pomogła jej wstać. Pracownik domu pogrzebowego zamknął pokrywę trumny nad pozbawioną wyrazu twarzą Rity i odezwał się donośnym głosem, panów, którzy chcieliby pomóc nieść trumnę, proszę o podejście, i Elena usłyszała tych panów, ale też poszła, nikogo nie pytała o zgodę, dźwignęła lewą stopę, uniosła ją w powietrze, a kiedy minęła nią prawą, postawiła lewą na ziemi i zaczęła powtarzać sekwencję ruchów tak, jak mogła, lecz pewnie, w kierunku najbliższego uchwytu z brązu wiszącego po lewej z boku trumny, w której mieli zanieść jej córkę na cmentarz, podczas gdy za inne uchwyty złapali ojciec Juan, Roberto Almada, a po drugiej stronie sąsiad, który dał jej karton po dwudziestodziewięciocalowym telewizorze, doktor Benegas i właściciel lokalu taksówkarskiego.
Musieli poczekać, aż Elena się ustawi, obróci tak, by stanąć w stronę drzwi, ustawi ciało, na ile Ona jej pozwoli, przy trumnie, w której spoczywała Rita, nabierze powietrza, a potem prawą ręką, bo lepiej reaguje, złapie za pierwszy uchwyt po lewej, którego nie przejął żaden z panów, i ruszy, niosąc trumnę córki do miejsca, które będzie dla niej ostatnim.
7
Siedząc wreszcie w pociągu, który wiezie ją do celu, Elena patrzy na uciekające za oknem drzewa. To jej pora na odpoczynek, te mijane stacje nieprzynoszące żadnych trudności, może sobie tylko patrzeć przez okno na drzewa, które pędzą jedno za drugim w przeciwnym niż pociąg kierunku. Sylwetki drzew i budynków zacierają się w rytm stukotu kół. Jakby jedno drzewo pożerało drugie, jeden dom połykał następny, myśli. Elena patrzy na nie spode łba, w jedyny sposób, w jaki może, kątem oka. Godzi się z tym wyrokiem nałożonym przez Nią, przez chorobę. Jej oczy wciąż jeszcze zachowują lojalność, patrzą tam, gdzie im każe, nawet jeśli straciły swój wyraz. Ale szyja zupełnie jej zesztywniała, jest twarda jak kamień i narzuca swoją wolę. Pokazuje, kto tu rządzi, a kto musi słuchać. Ciało Eleny wypełnia Jej rozkazy, zmusza ją do spuszczania oczu, jakby w czymś zawiniła, jakby ogarniał ją wstyd. Do tego kilka miesięcy temu zaczęła jej lecieć ślina, a taka schylona postawa bynajmniej nie pomaga, bo ślina nie trzyma się w środku ust, mogłabyś nie ślinić stołu, przy którym jemy, mamo?, gęsta ślina, plamiąca na piersi koszulę, którą ma na sobie, zawsze jest przez to brudna. Rita każdego dnia rano dawała jej świeżo wypraną i wyprasowaną chustkę, żeby nie zachlapała śliną całego mieszkania. Taką, jaką dziś ma w torebce, ale musiała ją sobie wyprać i wyprasować sama. Starania córki szły jednak na marne, bo i tak w różnych miejscach znajdywało się jej zaślinione i zgniecione w kulkę chusteczki, na kuchennym stole, przy telefonie, tkwiły tam jak trofea albo jak przypomnienie, gdzie też Elena tym razem je zostawiła, i wcale nie było jej intencją drażnić córki, choć i tak to robiła. Czy dla ciebie, mamo, nie ma nic obrzydliwego?, karaluchy, odpowiadała. Rita próbowała też śliniaczków, kupiła w niezłej cenie paczkę z dziesięcioma sztukami, były to wprawdzie jednorazówki, ale Elena odmawiała wyrzucania ich po użyciu, widziałaś w aptece, ile to kosztuje?, i w końcu całymi dniami chodziła z niebieskim papierowym podbródkiem, pomiętym i wilgotnym, pełnym okruchów i niemożliwych do zidentyfikowania resztek jedzenia. Nie wie, czy jeszcze kiedyś poczuje się czysta, raczej nie; na jej chorobę nie ma lekarstwa; można tylko łagodzić objawy, to takie w sumie oszukaństwo, jakieś metody postępowania czy rzeczy, które mają jej pomóc robić to, czego robić już nie może, choćby te śliniaczki, lecz poprawy żadnej to nie przyniesie. Będzie chora tak długo, jak długo pożyje, a Rity już nie ma. Przez te wszystkie dni, dni takie jak ten, który ma przed sobą i który dobiegnie końca, kiedy sama pod wieczór wsiądzie do pociągu powrotnego.
Jedzie. Burzaco, Adrogué, Temperley, Lomas, Banfield, Lanús. Lanús, Banfield, Lomas, Temperley, Adrogué, Burzaco. Jedzie. Zerka kątem lewego oka. Drzewa nadal połykają się jedno po drugim. Potem patrzy kątem prawego oka na przejście między siedzeniami, jakby chciała zachować symetrię wysiłków. Bo Ona zmusza ją do spuszczania głowy, a przy tym również do napinania mięśni, więc Elena wprawdzie się nie przeciwstawia, ale kpi z niej, choć się nie śmieje, nawet nie czuje dumy z tego, co robi, stara się jednak ją przechytrzyć, żeby jakoś przetrwać. Leci jej ślina. Szuka w torebce mokrej już chustki, zgniata ją i znów przeciera usta. Unosi oczy i wygina brwi w łuk, jakby się czemuś dziwiła, mimo że żadnego zdziwienia nie czuje, i stara się patrzeć prosto przed siebie, unosząc jak najwyżej wzrok. Kiedy tak robi, bolą ją mięśnie policzków i brwi. O ile policzki mają mięśnie takie jak te, które zmuszają jej szyję do pokory, myśli, bo Elena nie jest pewna, czy to, co ją boli, to rzeczywiście mięśnie. Nigdy wcześniej nie zastanawiała się, z czego właściwie składają się policzki. Albo szyja. Albo brwi. Czy to mięśnie, ciało czy skóra, zastanawia się i nie wie co, ale wie, że boli. Coś ją boli, jakaś część jej ciała nienawykła do takich ruchów. Do ruchów, do których Ona, choroba, zmusza ją, Elenę, żeby jakoś mogła postawić na swoim. Bo niech Ona sobie nawet nie marzy, że Elena pogodzi się z tym, że ma gapić się tylko w podłogę aż do samej śmierci, myśli sobie. Jeśli będzie trzeba, położy się na ziemi twarzą ku niebu czy sufitowi tylko po to, żeby zagrać Jej na nosie, wykazać się krnąbrnością, i tak będzie czekała na śmierć. Na swoją śmierć. Jeszcze ten jeden raz, być może ostatni, z niej zakpi. No ale wcześniej, zanim umrze tak z twarzą ku niebu, będzie musiała poszukać jeszcze innych metod okpienia Jej, jeśli nie chce stać się niewolnicą tej dziwki, która nią pomiata. Uchwyty w różnych miejscach, które pomagają wstać, więcej śliniaków do zbierania śliny, piankowe kołnierze podnoszące podbródek, kołnierze z twardego plastiku, kiedy gumowe okażą się niewystarczające, nakładki na muszlę klozetową, jeszcze więcej uchwytów, leki pomagające w przełykaniu, środki zapobiegające popuszczaniu moczu bardziej, niż już popuszcza, leki usprawniające działanie innych leków albo żeby te leki nie porobiły jej dziur w żołądku, jeszcze więcej uchwytów. Dlatego nawet jeśli boli, napina policzki i brwi, żeby jej wciąż wierne oczy mogły patrzeć na coś innego niż tylko podłoga. W pociągu nigdy nie patrzy przed siebie, cały ten wysiłek dałby raptem tyle, że mogłaby oglądać skajowe oparcie przed sobą. Po tym, jak wysiadł ten mężczyzna, który klepał się w kolano w takt muzyki, Elena zdołała przenieść się pod okno, przesuwając się i moszcząc na siedzeniu, chwyciła się framugi. Spódnica zwinęła się jej pod nogami w kłębek, ale nie przejmuje się tym. Siedzi przy szybie, głowa spuszczona, cały jej świat sprowadza się do przesuwania źrenic w jedną stronę, i to wystarcza, to pozwala jej patrzeć na drzewa i domy, jak uciekają w przeciwnym kierunku, jak rozmazują się jedne z drugimi, ich kolory się mieszają, stapiają, niewyraźne i szybkie, czeka, aż pociąg zacznie zwalniać bieg i wtedy każdy obraz znów się pokaże, będzie dobrze widoczny, znów będzie miał klarowne granice, a pociąg stanie na jednej z pośrednich stacji, by powtórzyć kolejny raz procedurę hamowania i ruszania.
Od lat nie jechała pociągiem. Ostatni raz kiedy Rita namówiła ją na udział w spotkaniu samopomocowym osób chorych na parkinsona, które widywały się raz w miesiącu w klinice. Ale dla Rity okazało się to jeszcze trudniejszym doświadczeniem niż