– Hasta la vista, baby…
Chwilę potem rozległy się trzy jakby puknięcia. Taki odgłos wydaje broń z nakręconym tłumikiem. Wiedziałem, że pobyt na tym padole łez dla trójki jeńców już się zakończył. Udałem się w kierunku czekającego śmigłowca. W głowie brzmiało mi jedno słowo: „dziękuję”.
***
Irak, 3 kwietnia 2005 r., godz. 11:32
Zwoliński
Siedziałem w swoim biurze i rozmyślałem… Dwa dni temu przybyli do nas goście. Potem najemnicy przywieźli jakichś więźniów. Zamknęli się w swojej odosobnionej strefie. Po jakimś czasie widziałem, jak większość z nich odlatuje dwoma śmigłowcami. Później reszta odleciała trzecią maszyną. Do tej pory nie wrócili i jeśli przeczucie mnie nie myliło, już nie wrócą. Był tylko jeden problem – nie zabrali ze sobą więźniów. Kilkakrotnie przeglądałem nagrania ich odlotów. Wyraźnie widać było twarze i to, ilu ich było. Pomimo wielokrotnego oglądania nagrań z obu kamer nie dostrzegłem osób, które zostały przez nich przywiezione. W związku z tym jedynym miejscem, gdzie mogliby być, była strefa niedostępna dla żołnierzy z bazy. Wątpliwe, aby najemnicy zadbali o wodę dla tych osób. Jeśli nie wejdziemy do tych pomieszczeń, możemy być winni ich śmierci z pragnienia. Postanowiłem udać się do dowódcy bazy. Jeśli miałem złamać polecenie góry, musiałem mieć w tym jakiegoś wspólnika – kogoś, kto będzie współodpowiedzialny za niesubordynację. Kazałem połączyć się z dowódcą bazy. Po chwili usłyszałem głos pułkownika Ciska.
– Panie pułkowniku, melduje się kapitan Zwoliński. Panie pułkowniku, muszę się natychmiast z panem zobaczyć. Chciałbym, aby podczas tej rozmowy były obecne wszystkie osoby, które uczestniczyły w odprawie przed przybyciem gości do bazy.
– Kapitanie, nie mam czasu. Proszę o konkret. O co panu chodzi? – stwierdził sucho dowódca.
– Panie pułkowniku, zanim prześlę odpowiednią notatkę do prokuratury wojskowej, w której napiszę, że jest pan winny śmierci trzech osób, chcę z panem porozmawiać – powiedziałem.
– Jakiej śmierci? O czym pan mówi, kapitanie? Ja nie jestem winien niczyjej śmierci. Dobrze. Proszę do mnie przyjść. Wezwę pozostałych, a pan niech nie rzuca bezpodstawnych oskarżeń – odpowiedział dowódca.
Po dziesięciu minutach byłem przed gabinetem pułkownika. Drzwi pozostawiono otwarte, a w środku zgromadziły się wszystkie osoby, które powinny tam być – wszyscy obecni na odprawie, zanim przybyli najemnicy. Wszedłem do środka. Dowódca bazy i szef sztabu patrzyli na mnie chłodno, dało się wręcz wyczuć wrogość.
– Panie pułkowniku, panie i panowie oficerowie, koleżanki i koledzy – powiedziałem szybko. – Poprosiłem was o przybycie z jednego powodu. Ważnego powodu. Kilka dni temu do naszej bazy przybyła grupa osób. Wszyscy wiemy, o kogo chodzi. Otóż ponad dobę temu opuścili oni naszą bazę. Sęk w tym, że zanim ją opuścili, to przytaszczyli do niej trzy osoby. Te osoby nie opuściły terenu wraz z nimi. Zachodzi uzasadnione przypuszczenie, że te osoby znajdują się w wydzielonej strefie. I zachodzi uzasadnione podejrzenie, że jak nie sprawdzimy, co się z nimi dzieje, to osoby te mogą ponieść śmierć. Choćby z pragnienia. W takim przypadku wszyscy będziemy winni tej sytuacji. A za to jest prokurator.
– Co pan proponuje, kapitanie? – spytał Ambicki.
– Proponuję, pułkowniku, abyśmy weszli do zamkniętej strefy komisyjnie. Tak by nikt nie zarzucił nikomu złej woli. Gdyby były tam jakieś tajne dokumenty, materiały wywiadowcze, cokolwiek, czego nie powinniśmy widzieć, to będą świadkowie, że nic nie zginęło, nie dostało się w obce ręce – odpowiedziałem.
– Dobrze. Pan, kapitanie, jest odpowiedzialny za to, aby wszystko odbyło się w zgodzie z przepisami. Kiedy zamierza pan tam wejść? – spytał dowódca.
– Nie ma na co czekać, panie pułkowniku. Powinniśmy wejść tam jak najszybciej – rzuciłem.
– Dobrze. A więc trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Panowie oficerowie i pani kapitan, proszę za mną i kapitanem Zwolińskim – powiedział pułkownik Cisek.
Wszyscy obecni opuścili gabinet dowódcy bazy. Udaliśmy się w kierunku wydzielonej najemnikom strefy. Po dotarciu do drzwi powiedziałem:
– Biorę państwa na świadków, że wchodząc tutaj, nie przełamałem żadnych plomb, żadnych referentek. Drzwi, jak państwo widzicie, nie są do końca zamknięte.
Po chwili pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. We wnętrzu panował lekki zaduch. Dało się także wyczuć inny zapach, dosyć specyficzny – zapach psującego się mięsa. Po wejściu do kolejnego pomieszczenia odkryliśmy źródło tego zapachu. Na podłodze leżały trzy krzesła, do każdego z nich przywiązana była osoba. Podszedłem bliżej. Wszystkie te osoby były martwe. Po ich twarzach łaziły duże muchy. Do zwłok podeszła kapitan Nowakowska. Założyła rękawiczki jednorazowe i powoli sprawdzała obrażenia, jakie miały ciała. Po trzech minutach podniosła się i zdejmując rękawiczki, powiedziała:
– Panie pułkowniku, melduję, że na terenie bazy doszło do zbrodni. Doszło do stosowania tortur, a także zabójstwa. Wszystkie te osoby były przed śmiercią torturowane, i to w sposób wyjątkowo brutalny. Powyrywane paznokcie, dziury w kolanach, ślady oparzeń. Wyjątkowe bestialstwo sprawców.
– Panie pułkowniku, zmuszony jestem poinformować swoich przełożonych i wszcząć dochodzenie – rzuciłem.
– Niech pan robi, co do pana należy – cicho stwierdził pułkownik. – Sami państwo są świadkami, że zostaliśmy zmuszeni do wizyty tych sadystów na terenie bazy. My nie jesteśmy niczemu winni.
– Panie pułkowniku – powiedziałem. – Zmuszony jestem zamknąć tę część bazy. Wystawię posterunki z żandarmerii przed wejściem. Proponuję, aby nie informować żołnierzy odnośnie do szczegółów. Można wydać komunikat, że doszło do wypadku lub zabójstwa, którego ofiarą jest jeden z gości. To uwiarygodni naszą legendę.
– Dlaczego do zabójstwa? I dlaczego jednego z gości? – zapytał nagle szef sztabu.
– Po pierwsze, żołnierze wiedzą, że tutaj stacjonowali nasi goście. Widzieli ich przecież. Po drugie, wersja o samobójstwie może się długo nie utrzymać. Prędzej czy później jakaś informacja do nich dotrze. Po trzecie, ofiarą musi być jeden z gości. Żołnierze się znają i szybko się zorientują, że nikogo z nich nie brakuje. Wersję tę uwiarygadnia także szybka wyprowadzka naszych gości. Można powiedzieć, że się pokłócili, doszło do śmierci jednego z nich i uciekli, bojąc się konsekwencji – powiedziałem.
– Rozumiem. A co z ciałami? – spytał porucznik Strzelczyk.
– Na tę chwilę zostają w tym miejscu. Muszę porozmawiać ze swoimi przełożonymi w kraju. Sami tego możemy nie udźwignąć – powiedziałem.
Spojrzałem po twarzach obecnych. Wszyscy milcząco zgodzili się z moimi słowami.
– Panie pułkowniku – odezwałem się ponownie – przed wejściem ustawię kilku żołnierzy żandarmerii. Wszystkie osoby proszę o opuszczenie tego miejsca. Niech pozostanie tylko pani kapitan Nowakowska. Pani kapitan, zgadza się pani? – Spojrzałem w kierunku pani doktor.
– Tak. Obejrzę dokładnie rodzaj obrażeń, sfotografuję ciała i poczekam na pański powrót, kapitanie – odpowiedziała.
Wszyscy opuścili pomieszczenie. Udałem się do swojego gabinetu. Telefonicznie wezwałem porucznika Jedlinę – swojego zastępcę. Poinformowałem