Jeszcze nie admirał, a już nie kapitan, jednak z obowiązkami obu szarż. Eric od czasu powrotu pogrążony był w papierkowej robocie. Jego grupa składała się z trzech Herosów: „Odyseusza”, „Bellerofonta” i „Boadicei” oraz z towarzyszących każdej wielkiej jednostce dwóch Włóczęgów. Przydzielono im także kolejne sześć jednostek logistycznych, które miały pozostać w Układzie Słonecznym do czasu, aż będą potrzebne gdzie indziej. Dzięki Bogu za napęd tranzycyjny.
Piętnaście okrętów oznaczało absurdalny poziom roboty papierkowej, nawet gdy stały w miejscu – a może szczególnie wtedy. Eric po prostu chciał być znów pośród kosmicznej otchłani.
„Ale lepiej uważać na życzenia” – pomyślał.
Dotknął komunikatora, łącząc się ze stanowiskiem komandor Heath.
– Skipper?
– Czy wszyscy zgłosili się na pokład, komandorze? – spytał Eric.
– Tak, sir. Załoga w komplecie. Komandor Michaels wszedł na pokład jako ostatni.
To zaskoczyło Erica.
– Naprawdę? Powiedział dlaczego?
Heath roześmiała się.
– Nie powiedział, sir. Ale spodziewam się, że sposób jego przybycia miał z tym coś wspólnego.
Eric zmarszczył brwi. Sposób przybycia?
– Przepraszam, komandorze, ale nie rozumiem.
– Komandor Michaels przyleciał jednym z nowych myśliwców. Wygląda na to, że udało mu się załatwić lot testowy, a znając go…
– Nie chciał go skończyć szybciej, niż musiał. – Eric przewrócił oczami. – Zrozumiano. Wszystko zgodnie z planem, komandorze?
– Tak, sir. Opuścimy Układ Słoneczny o dziewiątej czasu pokładowego.
– Doskonale. Dziękuję, komandorze.
– Nie ma za co, skipper – odparła Heath cokolwiek wesołym tonem, zanim się rozłączyła.
Eric przyjrzał się z satysfakcją pokładowi dowodzenia i dużej kopule obserwacyjnej.
Ogarnęło go dziwne uczucie. Był… astronautą? Czy to słowo, którego szukał? Eric nie był pewien. Dawna nomenklatura niekoniecznie pasowała do nowej floty kosmicznej. W każdym razie nie służył w niej od dawna, ale zaczynał czuć się, jakby spędził życie pośród gwiazd.
Ziemia stała się dla niego pobojowiskiem, choć nadal ją kochał. Zbyt wiele wiązało się z nią bolesnych wspomnień. Kosmiczna czerń, mimo wszystkiego, co go w niej spotkało i co zobaczył, przemierzając przestrzeń, była w jakiś sposób czysta. Wygodna.
Nadszedł czas. Czas na prostą doskonałość otchłani, czas, aby „Odyseusz” i jego kapitan wrócili tam, gdzie ich miejsce.
„Pora wracać do domu”.
***
Porucznik Milla Chans, przedstawicielka floty kolonialnej Priminae na okręcie Konfederacji, wydawała się zdezorientowana, gdy Steph wpadł na nią po drodze do swojej kajuty. Przyjrzał się jej, przechyliwszy głowę na bok.
– Wszystko w porządku? – spytał, widząc, jak kobieta wpatruje się w pusty korytarz, całkowicie pochłonięta tym, co robi.
– Co? – spytała z miękkim akcentem.
Steph stanął za nią, spoglądając w tym samym kierunku.
– Na co patrzysz?
Milla pokręciła głową.
– Nie wiem. Myślałam, że coś zobaczyłam. Może kanały kablowe są źle wyrównane.
– Brzmi jak robota dla ekipy konserwacyjnej, nie dla oficera taktycznego.
Milla spojrzała na niego spode łba.
– Wiem, złożyłam raport. Ale… jakie to słowo? Frustruje mnie to.
Steph nie był zaskoczony. Z tego, co widział we flocie kolonialnej, zakres obowiązków był nieco luźniej definiowany, szczególnie w przypadku kogoś na stanowisku Milli. Zgodnie z jej opowieściami jako oficer zbrojeniowy okrętu nie zawsze ufała w to, że podwładni będą porządnie konserwować systemy.
Broń nawet teraz była niezbyt popularna wśród sporej części Priminae. Także ci z nich, którzy dobrowolnie jej używali, uważali ją co najwyżej za zło konieczne.
Steph słyszał od szkoleniowców, których zawieźli na Ranquil, że ta niechęć sprawiała, iż Priminae ostrożnie obchodzili się z bronią, a ich instynkty zdecydowanie przyczyniały się do rzadkiego z niej korzystania, co wymagało zmiany treningu.
Nie było to jednak nic złego. Po prostu różniło się od tego, czego trenerzy oczekiwali na Ziemi.
– O ile to nie stan krytyczny – Steph położył jej rękę na ramieniu, żeby odwrócić ją od pustego korytarza – lepiej zostaw to mechanikom. Jadłaś już?
Speszony wzrok młodej Priminae wystarczył jako odpowiedź. Steph westchnął.
– Cholera, Milla. Rozmawialiśmy o tym.
Chans była trochę pracoholiczką. To nie stanowiło problemu, bo on w zasadzie też był. Podobnie jak kapitan i większość członków załogi, którzy przychodzili mu do głowy. Steph był pewien, że na „Odyseuszu” znajdowali się jacyś lenie, ale na pewno nie wcześniej na „Odysei”. Takie oddanie sprawie miało swoje dobre strony, ale należało postawić gdzieś granicę. A już na pewno gdzieś przed zagłodzeniem się na śmierć.
– Chodź, zostawimy moje rzeczy w kajucie, a potem pójdziemy zjeść. Opowiesz mi, co robiłaś na przepustce. Odwiedziłaś tym razem Paryż?
Skinęła głową z uśmiechem.
– Odwiedziłam, oui. Był zarówno dziwny, jak i… znajomy.
To go nie dziwiło, zważywszy na to, jak podobnie język Priminae brzmiał do francuskiego i innych tak zwanych języków romańskich.
– No to mi wszystko opowiesz – powiedział, gdy ruszyli w stronę windy.
Stacja Unity One
Gdy wszyscy byli już na pokładzie i przygotowywali się do nowej misji, „Odyseusz” poprosił Unity One o pozwolenie na start i otrzymał wektor lotu. Wielki okręt poruszał się z niepasującą do jego rozmiarów gracją. Manewrował bez użycia rakiet, a następnie przyspieszył z dala od przestrzeni okołoksiężycowej z prędkością, która mocno ścisnęłaby nawet dawne okręty używające masy przeciwnej.
Reszta grupy zadaniowej ruszyła za „Odyseuszem”, utrzymując ścisły szyk.
Na pokładzie stacji wiele oczu wpatrywało się w wielkie okręty, opuszczające orbitę i udające się w głębię kosmosu. Jedne z tych oczu patrzyły samotnie ze swojego gabinetu, zastanawiając się nad obecnym stanem rzeczy. Większość ludzi nadal nie pojmowała, w jakim niebezpieczeństwie znajdowała się teraz Ziemia.
Cywile w większości wierzyli, że zagrożenie już minęło, ale admirał Gracen wiedziała lepiej. Prawdziwa groza wisiała nad horyzontem.
Na razie skrzydeł dodawał