Wycieczka była wstrętna, co w sumie specjalnie mnie nie dziwi. Nie miałam jednak pojęcia, że autobus pełen dzieci może wygenerować tyle zapaszku. Czym ich karmią? Trzydzieścioro dzieci w zamkniętej przestrzeni prukało bez przerwy od wejścia do autobusu aż do chwili, gdy podjechaliśmy pod bardzo duże muzeum pełne bezcennych artefaktów, z których młodzi ludzie będą czerpać wiedzę, podczas gdy ich rodzice zajmą się pilnowaniem, żeby niczego nie ukradły ani nie zepsuły. Kiedy wysiadaliśmy z autobusu, oczy mi łzawiły, a płuca piekły. Byłam autentycznie przekonana, że któreś z nich narobiło w gacie. Odór był nie do wytrzymania.
Nauczyciele powinni dostawać maski gazowe, jeśli spędzają całe dnie w takim smrodzie. Kiedy wspomniałam o bąkach uroczej nauczycielce, zaśmiała się i radośnie skwitowała problem:
– Można się przyzwyczaić.
Nigdy w to nie uwierzę. W zeszłym roku Peter wrócił do domu i pękając z dumy, oświadczył, że jego nauczycielka dostała mdłości, gdy puścił bezlitosnego bąka. Peter zawsze był trochę obrzydliwy. Pewną nieszczęsną dziewczynkę musieli przesadzić, kiedy odkryła, że Peter specjalnie puszcza bąki i po każdym wybucha triumfalnym śmiechem. To było dla niej za dużo. Mogłoby się wydawać, że skoro mieszkam z Peterem i śmierdzącym zafajdanym psem, jestem uodporniona na ten zapach, ale tak nie jest. Ta nauczycielka chyba bierze narkotyki. To by wiele wyjaśniało.
Tak czy inaczej, wycieczka była okropna. Klasa wpadła w szał, między innymi Freddie Dawkins wysmarował jedną z gablot smarkami. Szczęście w nieszczęściu: ostatnio wszystkich podejrzewa się o pedofilię, więc nie musiałam zabierać go do łazienki.
Dzieci miały się uczyć o starożytnym Egipcie. Podejrzewam, że jedyne, czego się nauczyły, to jak przepuścić całe kieszonkowe na tandetę w muzealnym sklepiku. Jane chyba liczyła na to, że oddam jej całą gotówkę, jaką miałam w portfelu, żeby mogła kupić najbardziej badziewne rzeczy w całym sklepie, i obraziła się na mnie, kiedy powiedziałam, że nie dostanie parasolki z baleriną za trzydzieści pięć funtów. Nie przypuszczałam, że można tyle wydać na parasolkę.
35 £!
Z drugiej strony ja kupuję parasolki za grosze i albo się rozwalają, albo je gubię po trzech wyjściach, więc możliwe, że w sumie wydawałam na nie tyle samo. Może potrzebowałam po prostu „ekstrawaganckiej” parasolki? A może powinnam kupić Jane parasolkę za trzydzieści pięć funtów, bo bez niej nie wyrośnie na szanowaną i dobrze funkcjonującą w społeczeństwie obywatelkę, która nawet zbliżając się do czterdziestki, będzie robiła plany na czas, „kiedy dorośnie”. Jasny gwint, znowu zawaliłam w obowiązkach rodzicielskich!
Skoro już jestem tak prawa i cnotliwa, że pomagam przy szkolnych wycieczkach i nie maluję się jak harpia, która pragnie uwieść mężczyznę z ładnym tyłeczkiem, zasłużyłam chyba na środowe wino. Szkoda tylko, że muszę jutro iść do nudnej pracy, bo okazało się, że autokary są potwornie drogie, no i trzeba jeszcze zdać dodatkowe egzaminy, żeby móc je prowadzić. Ledwo zdałam egzamin, prowadząc malutki samochód – chodziłam do tego samego egzaminatora tyle razy, że w końcu mnie przepuścił, bo ludzie zaczęli plotkować na nasz temat – więc nie było szansy, żebym zdała prawo jazdy na autokar.
Oddychaj. Oddychaj. Oddychaj. Dzisiaj zwolniłam się wcześniej z pracy, bo miałam umówioną wizytę u dentysty. Nie opłacało mi się wracać do pracy na pół godziny, więc w oczekiwaniu na koniec lekcji wzięłam psa na spacer do parku. I kogóż spotkałam na swojej drodze, kiedy przeganiałam wokół stawu naszego przeklętego bulteriera, krzycząc, żeby się uspokoił i przestał polować na kaczki? Boskiego Sama i jego tyłeczek! Sam wyprowadzał swojego, muszę przyznać, całkiem uroczego staffordshire bull teriera. I chociaż mój bulterier zrobił ze mnie pośmiewisko, jak zwykle zachowując się skandalicznie, w pewnym momencie podbiegł do Sama i zaczął się na niego wspinać, mimo moich zupełnie nieefektywnych wrzasków, żeby przestał. I miało to swoje plusy, bo mogłam nawiązać rozmowę, nie wychodząc na smutną i zdesperowaną (bo przecież wiadomo, że w oczach mężczyzn kobieta będąca właścicielką rozwydrzonego bulteriera wypada o wiele lepiej). Porozmawialiśmy o psach, które poniekąd przyszły nam z pomocą, a potem Sam powiedział, że widział mnie w szkole (ach!) i zapytał, czy nasze dzieci nie chodzą przypadkiem do tej samej klasy.
Zauważył mnie! Sam! Zauważył! Mnie!
Później powiedział (ku memu lekkiemu rozczarowaniu, bo okazało się, że to wszystko sprawka Sophie, która powiedziała, że jestem mamą Jane, a nie efekt magicznej chwili, podczas której Sam oniemiał z wrażenia, gdy tylko ujrzał mnie wczoraj na placu zabaw, jak zadawałam szyku niczym gwiazda rocka w podartych rajstopach i zmierzwionej deszczem fryzurze), że Sophie polubiła Jane i chciałaby się z nią pobawić po szkole. To może dziś po południu? Niech Peter też przyjdzie, to pobawi się z jego synem, Tobym.
Przez moment zastanawiałam się, co powiedzieć, żeby mnie też zaprosił, oczywiście tylko po to, żebym mogła powęszyć po jego domu i upewnić się, czy faktycznie jest tak idealny i boski, jak mi się wydaje, a potem niby niechcący wspomnieć o tym w rozmowie z Sabatem Idealnych Mam, które świergoczą wokół niego jak słowiki na hormonach, chociaż, o ile wiem, nie dostały jeszcze zaproszenia ani dla siebie, ani dla swoich dzieci.
I w trakcie tej mojej zadumy Sam dodał:
– Wiem, że możesz mieć opory przed zostawieniem dzieci u obcego człowieka, i doskonale to rozumiem. Dlatego najlepiej będzie, jeśli też przyjdziesz.
Ha! Mogę przyjść z dziećmi! W dodatku drugi raz udało mi się uniknąć logo desperatki, chociaż drugą stroną tego medalu mogło być to, że Sam pomyślał, iż biorę go za pedofila, handlarza dziećmi albo kryminalistę. Cóż, nie można mieć wszystkiego.
Dom Sama okazał się zupełnie inny, niż oczekiwałam. Myślałam, że mieszka w nowoczesnej i przepełnionej gadżetami szklanej bryle z drogimi niewygodnymi meblami rodem z XXI wieku. Można się na nie napatrzeć na przykład w Wielkich Projektach. To wielkie marzenie Simona, łącznie z krzesłami od Miesa van der Rohego, na które ani nas nie stać, ani nie możemy sobie pozwolić, bo bulterier przeżułby je i wypluł, a dzieci skakałyby po nich, aż piękne mebelki by się połamały.
W rzeczywistości dom Sama o wiele bardziej wpasowywał się w moją wizję. Miękkie kanapy, piękne i starannie odnowione francuskie meble, a także trochę gustownych szpargałów (w przeciwieństwie do szpargałowatych szpargałów, które zagracają mój dom). Niezbyt taktownie powiedziałam o tym Samowi, ale odpowiedział mi bardzo miło. Brak szpargałowatych szpargałów zawdzięczał temu, że dopiero się wprowadził, a połowa mebli i drobiazgów uzupełniających wystrój została u Robyn, jego partnerki, z którą się rozstał. Robyn jest projektantką wnętrz, stąd te ładne rzeczy.
Desperacko próbowałam dowiedzieć się czegoś więcej na temat wiarołomnej Robyn, między innymi byłam ciekawa, dlaczego zostawiła takiego faceta jak Sam, który, gdy usiłowałam ciągnąć go za język, zebrał u mnie dodatkowe punkty za ciasteczka Mint Club (są to, jak powszechnie wiadomo, królowie w świecie ciastek). Niestety szybko zmienił temat i skończyliśmy na rozmowach o zajęciach pozaszkolnych dla dzieci dostępnych w tej okolicy, które oczywiście są pożyteczne, ale niewarte olbrzymich sum, jakie trzeba w nie wpakować. Była to raczej nijaka, chociaż bezpieczna rozmowa, więc przynajmniej miałam pewność, że nie będę mieć żadnej sposobności, żeby niechcący wtrącić: „Czy miałbyś coś przeciwko, gdybym cię polizała? Przepraszam, ale jesteś zbyt seksowny”.
Wtedy