08:47. W końcu udaje nam się wyjść z domu. Nie przestaję pośpieszać dzieci. Jednocześnie ciągnę za sobą psa, który zatrzymuje się na siku przy każdej mijanej latarni.
08:57. Wchodzimy na plac zabaw. W bramie jak co dnia stoi bezduszna dyrektorka, która pod przykrywką kurtuazyjnego powitania punktuje rodziców. Posyłam jej niemrawy uśmiech. Powstrzymuję psa, który podnosi nogę, żeby oznaczyć imitujące opaleniznę rajstopy dyrektorki. Truchtem pędzę do domu, pod nosem przepraszając psa za to, że nie zabrałam go na porządny spacer.
09:07. Zostawiam petsitterce liścik z prośbą, żeby zabrała psa na trochę dłuższy spacer niż zwykle, po czym biegnę do samochodu. Przez całą drogę próbuję zlokalizować źródło panującego w nim odorku. Jednocześnie nakładam makijaż i przekonuję samą siebie, że malowanie ust w trakcie jazdy wcale nie jest niebezpieczne ani niezgodne z prawem. Staram się nie myśleć o pobojowisku, jakie zostawiłam w domu.
15:15. Odbieram dzieci. Wchodzę w niezbyt żarliwe konwersacje z rodzicami, byleby tylko nie natknąć się na Sabat Perfekcyjnych Mamusiek, któremu przewodzi Jej Idealność, czyli Perfekcyjna Mama Perfekcyjnej Lucy Atkinson. Próbuję nie popełnić żadnego faux pas, na przykład nie wygłosić opinii, że ulubiony prezenter telewizji dziecięcej wygląda jak stary zboczeniec.
15:30. Karmię dzieci chipsami i próbuję uporać się z panującym w domu chaosem.
15:45. Zaganiam dzieci, by się przygotowały do pozaszkolnych ogólnorozwojowych zajęć, na które chodzą dzieci wszystkich przedstawicieli klasy średniej. Tłumaczę im, dlaczego muszą iść na basen/muzykę/tenisa/taniec/ dżiu-dżitsu i dlaczego te zajęcia nie są kompletną stratą czasu. Po raz kolejny wysłuchuję uwag o tym, że jestem głupią matką, która rujnuje im życie. Informuję dzieci, że jeśli jeszcze raz usłyszę: „To niesprawiedliwe!”, to przestanę odpowiadać za swoje czyny. Mówię Peterowi, że nie wejdę na górę powąchać bąka, którego właśnie puścił. Idę na górę kolejny raz szukać ubrań, które rzekomo rozpłynęły się w powietrzu. Idę to toalety. Z muszli wygląda na mnie wielka kupa. Tłumaczę dzieciom, że duchy, które robią kupę, nie istnieją, podczas gdy Peter i Jane paradują po domu w samych majtkach. Krzyczę, że wychodzimy ZA PIĘĆ MINUT! – przez około dziesięć minut. Dowiaduję się, że jestem niesprawiedliwa. Odgryzam się, że życie jest niesprawiedliwe. Zaczynam marzyć o kieliszku wina.
16:05. Zawożę dzieci na te durne i bezsensowne zajęcia dla dzieci przedstawicieli klasy średniej, na które wcale nie chcą chodzić, bo łudzę się, że dzięki nim wyrosną na wartościowych członków społeczeństwa. Jeśli tylko jedno z dzieci ma zajęcia, pozwalam drugiemu wlepiać nos w urządzenia elektroniczne, puszczając w niepamięć poranne obietnice dożywotniej konfiskaty. Loguję się na Facebooka, żeby zobaczyć, że inni mają lepiej. A jeśli komplet moich dzieci ma zajęcia, otwieram pocztę służbową, przez chwilę patrzę na nieprzeczytane mejle, powstrzymuję odruch wymiotny, po czym loguję się na Facebooka, żeby zobaczyć, że inni mają lepiej.
17:00. Ulegam dzieciom i pozwalam im na więcej czasu z tabletami i iPodami.
17:30. Dociera do mnie, że zapomniałam rano włączyć ten przeklęty wolnowar. Na szybko pichcę dzieciom makaron z sosem serowym. Wmuszam w nie po owocu w ramach postanowienia o wprowadzaniu do ich diety chociaż cienia wartości odżywczych. Wyszukuję w Internecie zdjęcia szkorbutu. Obojętna na protesty, zmuszam dzieci do ich obejrzenia. W odpowiedzi słyszę, że mają szkorbut w nosie.
18:00. Pytam dzieci, czy mają coś zadane. Zdecydowanie zaprzeczają. Zgadzam się na pięć minut więcej na tabletach. Otwieram wino. Próbuję doprowadzić do porządku mój – obecnie zamieniony w pobojowisko, a niegdyś gustownie urządzony i elegancki – dom.
18:30. Każę dzieciom wyłączyć tablety i usiąść do pianina/tabliczki mnożenia/ćwiczeń z literowania wyrazów. Odkurzam i ładuję do pralki sto milionów ton ubrań.
18:45. Orientuję się, że dzieci są podejrzanie cicho. Nie słyszę ani dźwięków pianina, ani żadnych innych oznak życia. Odkrywam, że pozamieniały jedne urządzenia elektroniczne na inne. Podobno kazałam im odłożyć iPady, o tabletach i innych nic nie mówiłam.
19:00. Wołam dzieci do kąpieli. Dzieci oświadczają, że mają bardzo ważne zadanie domowe, które muszą oddać najpóźniej jutro. Pod nosem mamroczę wszystkie przekleństwa, jakie przychodzę mi do głowy. Odrabiam z dziećmi zadania. Próbuję powstrzymać się od spytania, czy naprawdę są tak głupie, że nie wiedzą, jaka liczba następuje po trzech albo że słowo „kot” literują, jakby to był „koń”.
20:30. Dzieci wreszcie są wykąpane i leżą w łóżkach. Padam na kanapę i popijam z kieliszka, który nalałam sobie o szóstej po południu, ale nawet nie miałam czasu go podnieść. Mruczę pod nosem:
– Kurwa mać!
Czuję, jak coś we mnie umiera.
Ten rok będzie inny! Będę o wiele lepiej zorganizowana. Co prawda nie zdążyłam kupić praktycznych śniadaniówek, przerobić swojej garderoby na kapsułową, nie polubiłam zielonej herbaty (to jest niemożliwe), nie udało mi się opanować sztuki robienia kresek eyelinerem i zaplatania warkoczy dobieranych, ale jestem pewna, że to tylko detale, które nie zrujnują mojego doskonałego planu.
Kurwa mać!
Dziś kończę trzydzieści dziewięć lat. Nie chcę mieć trzydziestu dziewięciu lat! Jak to się stało? I kiedy? Miałam nigdy nie przekroczyć dwudziestu ośmiu lat – a nawet to wydawało mi się kiedyś odległe jak średniowiecze – a teraz w perspektywie mam czterdziestkę i przyszłość, która najprawdopodobniej będzie się składała z wzorzystych spódnic z katalogów wysyłkowych, a także „ekstrawaganckiego szalika, który wyrazi mój charakter”, kiedy znajdę się w nastroju na małe szaleństwo.
Przyszłość, w której moje życie towarzyskie zapewne ograniczy się do osób, które proponują wspólne wyjście na zajęcia z jogi dla zaawansowanych albo, w celu łyknięcia wyższej kultury, do klubu książki, którego członkowie noszą przewiązane przez golfy „ekstrawaganckie szaliki”. Po jednym kieliszku taniego pinot grigio będą twierdzić, że są „wstawieni”, a kiedy zobaczą, że sięgam po drugi, skomentują: „Odważna jesteś!”, podczas gdy ja będę się powstrzymywać, żeby nie warknąć, że nie, wcale nie jestem odważna. Odważna osoba byłaby w stanie przetrwać tę niedorzeczną paplaninę bez pomocy środków odurzających, a mówiąc to, wcale nie mam na myśli kolejnego kieliszka wina, tylko całą butelkę wódki i może jeszcze trochę cracku. I dlaczego, na miłość boską, WSZYSCY JESTEŚCIE TACY NUDNI?
Może, jeśli uda mi się powstrzymać od wykrzyczenia im tego prosto w twarz, zaproszą mnie na nieco ciekawsze przyjęcia z pokazami ręcznie robionej biżuterii? Tam alkohol leje się strumieniami, bo wszyscy chcą jak najwięcej sprzedać. Minusem jest to, że następnego dnia obudzę się ze świadomością, że wydałam sto pięćdziesiąt funtów na tandetę, której wcale nie chciałam.
Do tej pory byłam przekonana, że kiedy osiągnę czterdziestkę, będę elegancką i światową kobietą, która płynnie mówi po francusku, prowadzi lukratywny, a przy tym humanitarny biznes, jest oczytana i orientuje się w sztuce oraz polityce. Ujmując to w skrócie: będę jedną z tych osób, których ludzie szukają wzrokiem na przyjęciach dla przeintelektualizowanych bufonów, żeby dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja na Bliskim Wschodzie. Prowadziłabym z nimi żywe