Udało nam się go dopaść, kiedy próbował przemknąć niezauważony do kuchni po kolejne piwo. Pewnie liczył na to, że jesteśmy zbyt zajęte śpiewaniem piosenek Glorii Gaynor, żeby to zauważyć. Uparłyśmy się, że go nie wypuścimy, dopóki nie przyzna, że Dan to kompletny dupek. Na szczęście, Simon nigdy go nie lubił, kilka razy powiedział mi nawet, że wygląda jak goblin (co wcale tak bardzo nie odbiegało od prawdy), więc przynajmniej nie zaczął przynudzać, że „nie będę stawał po czyjejś stronie”.
Zresztą nie ulegało wątpliwości, że wybierze Hannah. W końcu to moja najlepsza przyjaciółka, a on jest moim mężem, więc wiadomo, że musi stanąć po tej stronie, po której mu powiem. Ja zrobiłabym przecież to samo, gdyby któryś z przyjaciół Simona postanowił się rozwieść i w związku z tym oświadczył publicznie, że jego żona to bezwstydna ladacznica. O ile tylko nie byłby to jeden z dupkowatych przyjaciół mojego męża.
Obawiam się, że jutro wino nie będzie już takie przyjacielskie.
Dziś rano na placu zabaw było bardzo interesująco. Pojawił się tam MĘŻCZYZNA! Widywałam już mężczyzn na placu – umówmy się, to jednak nie są przedmieścia rodem z Żon ze Stepford – ale większość z nich przybiera postać Bardzo Ważnych i Bardzo Zajętych Biznesmenów w Garniturach, którzy wpadają na plac jak huragan, po czym tak samo szybko znikają, ciągnąc za sobą swoje pociechy i głośno rozmawiając przez telefony komórkowe, żeby nie pozostawić wątpliwości, że są Bardzo Zajęci i Bardzo Ważni, i trafili tutaj tylko dlatego, że niania okazała się na tyle bezduszna, że dostała zapalenia wyrostka robaczkowego. Są też Tatusiowie Kury Domowe – ci bywają uroczy, ale porządny prysznic na pewno by im nie zaszkodził, nie mówiąc już o tym, że większość z nich wygląda, jakby była kompletnie zagubiona i na granicy płaczu. Jest też dużo innych, sympatycznych, normalnych mężczyzn, którzy czasami odbierają dzieci z placu zabaw, ale przeważnie wtapiają się w tło, nie mieszcząc się w żadnej z powyższych kategorii.
A mężczyzna, który przyszedł dzisiaj… był seksowny! Widziałam raz na placu seksownego mężczyznę, ale miał dwadzieścia trzy lata, był Francuzem i chłopakiem ślicznej niani au pair3. Wszystkie czułyśmy się jak bohaterki skeczy Harry’ego Enfielda o napalonych starszych paniach, kiedy patrząc na seksownego Francuza, szeptałyśmy między sobą:
– Młody człowiek! Ten młody człowiek… – i lubieżnie chichotałyśmy.
Pewnie dlatego nigdy więcej nie pojawił się na placu…
Ten nowy mężczyzna był seksowny, ale w odpowiednim dla nas wieku. Miał poczochrane włosy, trzydniowy zarost i kurtkę skórzaną. Fajną, nie taką, która z daleka krzyczy: „Kryzys wieku średniego!”. Właściwie to wyglądał dokładnie tak, jak wyobrażałam sobie mężczyznę, który będzie szeptał mi do ucha niemoralne propozycje w zadymionych klubach jazzowych. I miał naprawdę niezły tyłeczek!
Wstyd mi, że jako poważana trzydziestodziewięcioletnia zamężna matka dwójki pociech podziwiałam tyłeczek obcego faceta na placu zabaw, bo otaczała mnie przecież gromadka niewinnych, podatnych na wpływy dzieci. Ale chrzanić to, naprawdę było na co popatrzeć. Simon może się upierać, że wcale nie zapuszcza żurawia na tyłeczki opiekunek au pair, kiedy nachylają się po swoich wychowanków, ale dobrze wiem, że kłamie. Nie sposób nie zwrócić na nie uwagi. Mamuśki na placu zabaw spędzają dużo czasu, dyskutując o tym, czy kiedykolwiek w życiu miały takie tyłeczki. Po namyśle zawsze stwierdzamy, że raczej nie, bo jako Brytyjki spędziłyśmy młodość na piciu cydru i obżeraniu się chipsami, w przeciwieństwie do mieszkańców kontynentu, którzy jedzą sałatki i jeżdżą na rowerach.
Wracając do tyłeczka, nawet Perfekcyjna Mama Perfekcyjnej Lucy Atkinson miała motyle w brzuchu (swoją drogą, jak będzie się tak podniecać w ciasnych legginsach do jogi, to jeszcze sobie coś odparzy). Ptaszki zdążyły już zaćwierkać, więc ledwo dysząc, zdołała nam powiedzieć, że obiekt naszych westchnień nazywa się Sam (a jakżeby inaczej? Właściciel takiego tyłeczka mógł mieć tylko takie konkretne, nie-mam-czasu-na-bzdety, męskie imię, jak Sam. Przecież nie mógł nazywać się Norman). Jest samotnym ojcem, którego bezduszna żona zostawiła z dziećmi i odeszła do innego. (Swoją drogą ciekawe, jaki jego rywal musi mieć tyłeczek? A niech mnie!). Pracuje w IT (serio? Nie wygląda. Ale to znaczy, że… łączy nas wspólny temat!) i ma dwójkę dzieci – chłopca w klasie Petera i dziewczynkę w klasie Jane (czyli kolejny wspólny temat!).
Czy byłabym złym człowiekiem, gdybym zaczęła namawiać dzieci, żeby zaprzyjaźniły się z jego dziećmi tylko po to, żebym mogła lepiej przyjrzeć się jego pośladkom? Oczywiście, że tak, ale widziałam, że wszystkie matki, których pociechy były w tych samych klasach, myślały dokładnie o tym samym.
Moje kochane maleństwa okazały się fatalnym źródłem informacji na temat nowych kolegów i koleżanek z klasy. Jane po dłuższym namyśle przypomniało się, że dziewczynka ma na imię Sophie i jest „miła”. Peter miał pustkę w oczach, kiedy zapytałam o nowego chłopca. W końcu zapytał:
– Mówisz o Elliotcie? Tym, który ma najtrudniejszy do zdobycia zestaw Moshi Monsters?
Elliott odszedł w poprzednim semestrze. Czasami jest mi żal własnych dzieci.
Oczywiście to, że zaczęłam układać włosy i nakładać delikatny makijaż przed wyjściem do szkoły, jest tylko i wyłącznie wynikiem mojego postanowienia, żeby bardziej się starać i być mniejszym flejtuchem. Fakt, że dzieje się to, kiedy Sam i jego tyłeczek pojawili się na placu zabaw, to czysty przypadek. Nic więcej.
Dzisiaj o 08:30 rano Jane przypomniała mi, że ma wycieczkę szkolną. Wprowadziło mnie to w stan pełnej gotowości. Próbowałam sobie przypomnieć, czy podpisałam zgodę na jej wyjazd i przekazałam szkole olbrzymią sumę pieniędzy, żeby dzieci mogły później wejść gdzieś tam za darmo.
Przy okazji dowiedziałam się też, że wynajem autokaru to strasznie droga sprawa. Może powinnam się przebranżowić, kupić autokar i sama go wynajmować? Edie McCredie w serialu Balamory sprawiała wrażenie, jakby czerpała dużo radości ze swojej pracy. Czy ona kierowała autobusem? Może prowadziła taksówkę? Powstrzymałam się przed otwarciem wyszukiwarki, żeby to sprawdzić. Te dni już dawno minęły. Nie czuję już wewnętrznej potrzeby oglądania chirurgicznie poprawianego uśmiechu Miss Hoolie4, sprawdzania, dlaczego wynalazca Archie zbierał pudełka po jogurtach ani czy Josie Jump naprawdę zrobiła sobie cycki. Cholerka, sprawdziłam. Faktycznie kierowała autobusem. Zalewa mnie poczucie winy.
O 08:40 Jane mimochodem spytała, czy cieszę się, że jadę z nią… GRRR! Czyżbym postawiła ptaszek w polu „Chciał(a)bym pomóc”? Wszystko na to wskazuje, tylko nie rozumiem, co mnie do tego popchnęło. Widocznie musiałam być na coś wściekła, kiedy wypełniałam formularz. Bo z jakiego innego powodu miałabym zaoferować pomoc w wycieczce w „dzień wolny”, czytaj: „dzień, w którym próbuję doprowadzić dom do względnego ładu”, przy czym Simonowi wydaje się, że to mój „dzień na popijanie kawki”. Co gorsza, nie dość, że przypadkiem postawiłam ptaszek, to jeszcze zapomniałam przejrzeć zeszyty dzieci, przez co przegapiłam notatkę od uroczej nauczycielki, w której wezwała mnie do pomocy w nadzorowaniu naszych aniołków. To zajęcie można porównać jedynie do łapania dzikich kotów.
Dziesięć minut. Tylko tyle mi zostało. Dziesięć króciutkich minut na to, żeby doprowadzić