Dla D
WRZESIEŃ
Pierwszy dzień szkoły. W tym roku dam z siebie wszystko. Rozwalę system! I zostanę najlepszą matką na świecie!
06:00 rano. Wstaję, biorę prysznic, ubieram się w przygotowany wieczorem gustowny, elegancki zestaw ciuchów z minimalistycznej kapsułowej garderoby. Zgodnie z sugestiami z Pinteresta, nakładam lekki, ale stylowy makijaż zwieńczony wyprofilowaną klasyczną kreską. Kiedy kończę się szykować, mam jeszcze chwilę na ogarnięcie domu, więc po powrocie ze szkoły wejdziemy do spokojnego, przyjaznego miejsca.
07:00. Budzę moje kochane maleństwa i proponuję im zestaw domowej roboty smakołyków na śniadanie. Z radością przystaję na propozycję pomocy w przygotowaniu naleśników/gofrów/jajecznicy. Przepełniona miłością rodzicielską obserwuję ich promieniejące i pełne skupienia twarzyczki, kiedy wspólnie wcielają w życie swoje smakowite plany. W wolnej chwili wrzucam do wolnowaru coś pysznego na obiad.
07:45. Wysyłam swoje urocze dzieciaki do kąpieli i proszę je, żeby się ubrały. To oczywiście nic skomplikowanego, bo wczoraj wieczorem przygotowałam im ubrania na dzisiaj.
Kiedy dzieci się ubierają, wstawiam naczynia do zmywarki i wyjmuję z lodówki śniadaniówki z odżywczymi przekąskami, kanapkami w zabawnych kształtach i fikuśnie krojonymi świeżymi owocami i warzywami.
08:00. Rozczesuję włosy Jane i zaplatam je w warkocz dobierany czy coś podobnego. Czeszę Petera grzebieniem. Mamy jeszcze dziesięć minut na krótką lekturę czarującej bajki i pięć minut na to, żeby się wyszykować, założyć buty, kurtki i wyjść.
08:25. Wychodzimy do szkoły, śpiewając wesołe piosenki. Wybieramy dłuższą drogę przez park, żeby nasz pies mógł się wybiegać. Obserwuję moje słodkie aniołki hasające z rozkosznym czworonogiem wśród jesiennych liści. Jestem z siebie dumna. Wiem, że świeże powietrze i odrobina ruchu ożywi ich młode umysły. Będą idealnie przygotowane na to, żeby iść do szkoły i chłonąć nowe informacje jak gąbki.
08:50. Po serii czułych buziaków i uścisków wysyłam swoje urocze dzieciaki na plac zabaw. Żwawym krokiem wracamy z psem do domu. Pies usadawia się w koszyku, gdzie grzecznie czeka na petsitterkę1, która wyjdzie z nim w porze lunchu. Wsiadam do świeżo wypucowanego samochodu i ruszam do pracy.
15:15. Odbieram maleństwa ze szkoły. Na placu zabaw rozmawiam z innymi mamami na neutralne tematy.
15:30. Serwuję dzieciakom pożywną przekąskę, na przykład granolę domowej roboty. Kiedy jedzą, przeglądam ich plecaki i odnotowuję wszystkie informacje o szkolnych wydarzeniach/wycieczkach/prośbach do rodziców. Może nawet mam specjalne kolorowe segregatory dla każdego z dzieci, w których przechowuję te informacje, żeby w razie potrzeby łatwo do nich wrócić. Sprawdzam, jaką dostały pracę domową i rozrysowuję im plan działania, żeby mogły wyrobić się ze wszystkimi zadaniami.
15:45. Proszę dzieci, żeby się przebrały, zanim pójdą na pozaszkolne ogólnorozwojowe zajęcia, na które chodzą dzieci wszystkich przedstawicieli klasy średniej.
16:00. Zawożę pociechy na basen/muzykę/tenisa/dżiu-dżitsu – niewłaściwe skreślić. Jeśli tylko jedno z dzieci ma tego dnia zajęcia dodatkowe, wykorzystuję ten czas na pogłębianie rodzicielskiej więzi z drugim. Rozmawiamy o jego dniu/ nadziejach/planach/ambicjach. Jeśli oboje są na zajęciach, czytam mejle, jak przystało na prawdziwą kobietę sukcesu w XXI wieku.
17:00. Kierując się przygotowanym wcześniej planem działania, nadzoruję odrabianie prac domowych.
17:30. Wszystkim domownikom cieknie ślinka na widok obiadu domowej roboty, który przygotowałam oczywiście bez większego wysiłku w wolnowarze. Przez kilka sekund rozpiera mnie duma, że jestem taką wspaniałą matką i robi mi się żal wszystkich tych, którym brakuje moich dopracowanych do perfekcji zdolności organizacyjnych i niezrównanego instynktu macierzyńskiego.
18:00. Nadzoruję ćwiczenia gry na pianinie, a potem powtarzam z dziećmi tabliczkę mnożenia i ćwiczenia z literowania wyrazów.
18:45. Wyrażam zgodę na pół godziny oglądania telewizji.
19:15. Czas na kąpiel!
19:45. Pora spać! Do snu czytam dzieciom książeczkę edukacyjną, którą same wybrały.
20:00. Produktywnie spędzony dzień wynagradzam sobie kubkiem zielonej herbaty.
Ten rok z całą pewnością nie będzie powtórką ubiegłego, kiedy większość moich dni wyglądała następująco:
05:00 rano. Budzi mnie tupanie schodzącego na dół dziecka. Ruszam za nim. Znajduję dziecko rozwalone na kanapie z iPadem. Posyłam małą rozpieczoną bestię z powrotem do łóżka. Kipiąc gniewem, wracam pod kołdrę. Udaje mi się zasnąć na kilka minut przed tym, jak zadzwoni budzik.
06:00. Włączam drzemkę.
06:10. Jeszcze raz włączam drzemkę.
07:10. Spanikowana zrywam się z łóżka. Biegnę pod prysznic. Zakładam pierwsze lepsze ciuchy, jakie wpadną mi w ręce. Przeżywam ekspresowe załamanie nerwowe, kiedy okazuje się, że jestem już tak gruba, że gacie, które próbuję włożyć, utykają na poziomie kolan. Po chwili uzmysławiam sobie, że do mojej szafy, nie wiedzieć czemu, trafiły majtki Jane, a ja uparcie próbuję się w nie wcisnąć. Z ulgą ronię łezkę na myśl o tym, że choć może nie mam najmniejszego i najbardziej jędrnego tyłeczka na świecie, to jako dorosła kobieta nie mam obowiązku mieścić się w majtki ośmiolatki. Suszę włosy. Z przerażeniem dokonuję oględzin powstałej na mojej głowie szopy i związuję włosy gumką z Hello Kitty. Próbuję udawać, że gumka jest wyrazem mojego indywidualizmu i ekscentrycznej osobowości. Ponoszę porażkę.
07:30. Schodzę na dół. Krzyczę na kochane maleństwa, żeby natychmiast przestały wściubiać nosy w te przeklęte iPody i zjadły śniadanie.
07:37. Wyrywam dzieciom „przeklęte iPody”, wrzeszcząc przy tym, że konfiskuję je na zawsze, po czym kolejny raz zaganiam Jane i Petera do śniadania. Zaskoczone dzieci podnoszą wzrok, bo zajęte iPadami nie zauważyły, że od siedmiu cholernych minut wydziera się na nie jakaś poczochrana strzyga.
07:40. Faszeruję dzieci czekoladowymi płatkami śniadaniowymi. Przerywam kłótnię o głupią zabawkę, którą dodali do płatków. Odpowiadam na milion pytań w stylu: „Kto ma większe szanse w pojedynku: kistkowiec frędzlouchy czy jaguarundi amerykański?” albo: „Czy można jeść guźce?”. Krzyczę: „Nie wiem, nie mam pojęcia, później sprawdzę w Internecie, a teraz czy możesz zacząć jeść, zamiast bawić się jedzeniem? Raz-dwa, pośpiesz się, to tylko miska płatków, jak długo można to jeść?! Nie rób tak, proszę, bo narozlewasz. No pięknie, brawo! Mówiłam ci, żebyś tak nie robił, bo narozlewasz! ZOSTAW TO JUŻ, później posprzątam, biegiem, ŚPIESZYMY SIĘ!”.
08:00. Zaganiam dzieciaki do mycia i ubierania. Mimo że wczoraj wieczorem przygotowałam im mundurki, upierają się, że nie mogą ich znaleźć. Idę na górę tylko po to, żeby pokazać im, że mundurki wiszą na oparciach krzeseł, czyli tam, gdzie wieszam je codziennie. Jednocześnie próbuję zapakować dzieciom śniadaniówki i wrzucić do wolnowaru coś, co rzeczywiście zjedzą, na przykład spaghetti. Karmię psa. Patrzę, jak połyka jedzenie, po czym krztusi się i wymiotuje. Sprzątam wymiociny.
08:20. Próbuję rozplątać węzeł gordyjski, czyli włosy Jane. Kolejny raz tłumaczę jej, że NIE POTRAFIĘ ROBIĆ WARKOCZY DOBIERANYCH, i związuję jej włosy w dwa kucyki. Wysłuchuję tyrady o tym, że jestem beznadziejną matką, bo wszystkie inne mamy potrafią robić warkocz dobierany. Potrafi to nawet tata Tilly Barker. Pokornie znoszę perorę o zrujnowanym życiu Jane i jałowości jej egzystencji w związku z faktem,