Opowiadałem o tym Wiewiórce niedbale, urywkowo, usiłując możliwie zlekceważyć całą sprawę. Pamiętałem, że kiedyś szepnęła mi, że w moich ramionach odpoczywa czy też nabiera chęci do życia. Może nie powiedziała tego dosłownie tak, ale ja mogłem zrozumieć z jej szeptu, że wydzieram ją jakiemuś czyhającemu na nią przygnębieniu. I po to jestem jej potrzebny – ja, człowiek zdrowy, młody, z odrobiną zapału i talentu. Teraz obawiam się, że ten nowy Krzysztof, osaczony przez zgryzoty i małe, śmieszne porażki, może ją odstręczyć. Nie mieliśmy zresztą dużo czasu dla siebie, bo Hanka obiecała rodzicom wrócić przed północą do domu. W sąsiednim pokoju krzątała się profesorowa, trzeba było zachowywać się cicho i może dlatego nie wszystko było dobrze.
– Nigdy nie jest tak, jak się zaplanuje – powiedziałem, spoglądając na jej powieki pokryte tuszem. Nie odpowiedziała, więc ciągnąłem: – Mówię o moim mieszkaniu. Myślałem, że jest tuż-tuż.
– Profesorowa opiekuje się tobą jak synem.
Zsunąwszy się z tapczanu, naciągnęła na biodra pasek z pończochami. Chwyciła moje głodne spojrzenie i uszczypnęła mnie w policzek, trzaśnięta.
– Ty, ty, ty, jak śmiesznie patrzysz.
Potem, ukrywszy się za oparciem krzesła, wciągnęła przez głowę sukienkę. Teraz trzeba było zapiąć na plecach trzy guziczki. Wstałem z tapczanu, żeby jej w tym pomóc. Ale najpierw ją objąłem. Przez chwilę trwaliśmy w uścisku, w lustrze widziałem opuszczone powieki Wiewiórki. Profesorowa w sąsiednim pokoju przysunęła fotel w stronę radia. Słyszałem chłopięcy głos felietonisty Wolnej Europy. Hanka westchnęła i uniosła powieki. Powiedziała:
– Zapnij.
Nigdy nie rozmawialiśmy o miłości i nie wiem, dlaczego właśnie teraz miałem ochotę powiedzieć, że ją kocham. Chciałem, żeby została ze mną do rana, żeby przedstawiła mnie rodzicom (których trochę się bałem) jako swojego przyszłego i w ogóle nachodziły mnie nieprzytomne myśli. Desperacja przegrywającego. Czyste szaleństwo. Bo trzeba najpierw wyjaśnić, o co tamtym ze mną chodzi, a potem dopiero ukręcać dziewczynie powróz.
– Może jednak coś na mnie ciąży? – zastanawiałem się.
– Mówiłeś o tym dyrektorze. To bardzo prawdopodobne.
– Może jednak co innego?
– Co by to mogło być?
– Nie wiem. Daj człowieka, a paragraf się znajdzie. A jeśli to chodzi o ojca? Został na Zachodzie i występował przez radio.
– Ale zmarł.
– Tak, stary Brzozowski zmarł. Ale za to młody sobie żyje.
– Chyba nie to – powiedziała. – Tacy jak twój ojciec są teraz przez nich kokietowani. Ciągną ich do stowarzyszeń kombatanckich, sadzają w prezydiach, podsuwają do podpisu rezolucje. A już najbardziej uwielbiają, kiedy któryś zemrze. Taki z miejsca staje się dobry.
W zielonej, wyschniętej trawie cykają koniki polne. Wiewiórka złoto-zielona.
– W naszym biurze cuchnie bajorem – mruknąłem.
– To przenośnia? – spytała.
– Ścisły opis. Słychać nawet bulgotanie pęcherzyków gnilnych jak na mokradłach.
– Myślę – powiedziała – że powinieneś poprosić dyrektora o rozmowę.
– Nie wiem, czy się do niego dopcham.
– Spróbuj. Po co się z tym męczyć? Trzeba wyjaśnić.
Poprowadziłem ją przez jadalnię, w której profesorowa z dłonią przy uchu słuchała wiadomości kończącego się dnia.
Do dyrektora dostałem się bez trudu. Od razu. Jak gdyby od miesięcy marzył tylko o czułym sam na sam ze mną. Szeroki, zapraszający gest dłoni, w której trzymał wygasłą fajkę. Cały dyrektorski gabinet do mojej dyspozycji, wraz z fotelami, biurkiem, godłem państwowym i portretem Pierwszego Sekretarza. Nie skorzystałem z fotela. Powiedziałem, nie ukrywając podniecenia:
– Ja na krótko. Jeśli można, jedno pytanie.
– Proszę.
Wydał mi się smutniejszy niż zazwyczaj. Komunista osiwiały w nieufności. Ale tym razem jego oczy patrzyły na mnie badawczo. Wydaje mi się, że odgadłem w nich raczej znużenie, może nawet senność.
– Chciałem zapytać – mówiłem, czując, że rozdrażnienie nie pozwala mi panować nad głosem – chciałbym dowiedzieć się, co się panu we mnie nie podoba. Kiedy mnie pan wyrzuci? A może mam sam zrezygnować z pracy? Właściwie, co pan przeciwko mnie ma?
– Przeciwko panu? – Potrząsnął głową. – Nic. Nie wiem, o co panu chodzi.
– W takim razie – powiedziałem przez zęby – kto prowadzi tę nagonkę na mnie?
– Na pana ktoś prowadzi nagonkę?
Wydało mi się, że jego zdumienie jest szczere. Poczułem się z miejsca jak ktoś ogarnięty manią prześladowczą. W miarę jak moje oburzenie słabło, ustępowało ono miejsca zawstydzeniu. Wymyśliłem sobie jakąś nagonkę, podczas gdy to wszystko było normalnym życiem biurowym. Trochę nieporozumień, którym przypisałem demoniczne znaczenie.
– Jeśli pan pozwoli…
Teraz dopiero usiadłem. Zobaczyłem na biurku pod szklaną płytą zdjęcie dwunastoletniego chłopca. Biurko uprzątnięte, z minimalną ilością papierów, woreczkiem na tytoń i aparatem do czyszczenia fajki. Starałem się zebrać myśli.
– Nazwijmy to inaczej – powiedziałem. – Jakiś złośliwy ciąg nieporozumień. – Wyliczyłem na palcach. – Skreślono mnie z listy samochodowej, raz. Nie mogę wyjechać na wycieczkę do naszych braci w NRD. Dwa. Nie udostępniono mi pewnych wykazów. Nie dopuszczono mnie do delegacji indonezyjskiej. Co jeszcze? – starałem się sobie przypomnieć. – Aha, mieszkanie. Nie dostałem poparcia, które każdy dostaje automatycznie.
Jednak nagonka, pomyślałem, wyliczywszy to wszystko. Dyrektor zamyślił się. Potem powiedział:
– Moim zdaniem nie powinien pan składać rezygnacji. – Zimny łobuz, jeszcze mi doradza. – Po co się z tym śpieszyć? Odczekajmy. Zobaczymy, co z tego wyniknie. – Podniósł na mnie oczy i spytał: – To nawet na mieszkanie nie dali panu poparcia?
On niby nie wiedział! Powiedziałem mu wprost, że mnie to dziwi. Zapaliwszy fajkę i odpykawszy trochę, przypomniał, że poparcia udziela rada zakładowa. Słodko pachnący dym wypełnił pokój.
– Ale pan, jako dyrektor? – napierałem.
Uśmiechnął się zagadkowo.
– Pan zdaje się nie zauważył, że ja od dłuższego czasu już tu nie rządzę.
Nie, nie zauważyłem. Nie wiedziałem. Więc on też ma jakieś swoje kłopoty, ten stary dzierżymorda. Pies go, nie będę się rozczulał. Spytałem zaciekawiony:
– A kto rządzi?
– Partia – oświadczył dobitnie i bez wahania. – Partia u nas rządzi wszystkim. Powinien pan porozmawiać, zaraz, zastanówmy się…
– Z sekretarzem? – podsunąłem.
– Z Beńko? Nie. – Pyknął kilkakrotnie z fajki. – Z kimś, kto tu dużo