Oko Dajana. Pingpongista. Józef Hen. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Józef Hen
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-819-5
Скачать книгу
ku mnie zdziwione, wylękłe spojrzenia przechodniów. Spełniło się.

Warszawa, luty/marzec 1969

      OKO DAJANA

      Pewnego dnia spostrzegłem, że Warszawa nie jest najpiękniejszym miastem świata. Nikomu dotąd nie zwierzałem się z tego, że uważam ją za piękną, więc i teraz nie miałem zamiaru wyspowiadać się przed Wiewiórką ze swoich zmienionych poglądów. Podczas gdy ona z ożywieniem mówiła, ja przebierałem łyżeczką w cukiernicy. To chyba wtedy też przyszło mi na myśl, że wiem, do czego ludziom są potrzebne środki uspokajające.

      – Nie, to nie jest najpiękniejsze miasto świata – odezwałem się.

      Opowiadała właśnie, jaką sobie uszyje nową sukienkę, jeśli tylko dostanie odpowiedni materiał. Na imię miała Hanka, wszyscy jednak nazywali ją Wiewiórka, pewnie z powodu tej rudej kity kołyszącej się nad karkiem, no i małych ostrych zębów. Kończyła psychiatrię, ale chwilami wydawało się, że ona sama jest lekko trzaśnięta, takie miewała nieoczekiwane reakcje, traktowała mężczyzn jak niesforne, rozkoszne bobasy, ni stąd, ni zowąd jej zielone oczy ogarniał czuły zachwyt, chwytała chłopaka za nos lub szczypała w policzek, wołając: „Jaki tu masz fajny pieprzyk, ty, ty, ty”. I zaraz faceta pogłaskała, żeby go za bardzo nie bolało. Trzaśnięta.

      Cieszyłem się ostatnio jej względami, nie wiem dlaczego. Było nam ze sobą dobrze, to najważniejsze, spotykaliśmy się w kawiarniach, plotkowaliśmy zawzięcie, czasem przychodziła do mnie i zostawała na kawałek nocy. Z jakiegoś powodu byłem wyróżniony, niewątpliwie należało wysłuchać cierpliwie, co to będzie za suknia, a ja nie, ja swoje, Warszawa to nic takiego nadzwyczajnego, przerwałem jej tym wątek, który z takim zapałem snuła, i nic dziwnego, że potraktowała mnie chłodno:

      – Mówisz o mieście, w którym się znajdujemy?

      – Wyłącznie.

      – Możesz to jakoś uzasadnić?

      Mógłbym. Ale wolałem odpowiedzieć:

      – Nie chce mi się niczego uzasadniać.

      – Chyba że tak. – Przyglądała mi się badawczo. – Spotkało cię coś przykrego?

      Pani psychiatra z powodzeniem usiłowała dokonać introspekcji. Nie wiem, dlaczego kiwnąłem głową. Miałem jej o tym nie opowiadać. Nie lubię przyznawać się do porażek, nawet niewielkich. Nie nadaję się na cierpiętnika. Uśmiechnęła się zachęcająco i pomyślałem sobie, że nakłada na powieki zbyt wiele tuszu. Wiewiórko, czy naprawdę obchodzą cię moje zgryzoty?

      – No więc, co się stało? – dopytywała się.

      – Ominęli mnie przy przydziałach na samochód.

      – Och, Krzysztof, Krzysztof…! I dlatego od razu wszystko jest złe?

      – Nie, wszystko jest na medal. Jak powszechnie wiadomo. – Żałowałem, że w ogóle jej o tym napomknąłem. Inteligentna, błyskotliwa, ale widzi tylko to, co jest na wierzchu. Jakiś samochód, czym tu się przejmować. Przechyliłem się ku niej: – Wiewióreczko, powiem ci coś w zaufaniu: nie ma wielkiego zmartwienia. I tak nie miałbym na zapłacenie raty.

      – Więc o co chodzi?

      – O to, że byłem już na liście, a potem mnie skreślili.

      Tym razem chwyciła. Poznałem to po sposobie, w jaki nasępiła cienkie brwi.

      – Naraziłeś się komuś? – spytała.

      – Najwidoczniej. Ale nie wiem komu i nie wiem czym.

      Dyrektorowi przed kilku laty, przypomniałem sobie. Stare dzieje.

      Czyżby dopiero teraz mi odpłacał?

      – Nie martw się – pocieszała mnie Wiewiórka. – Może to nic nie oznacza.

      – Może – przyznałem. – Komuś tam nie podoba się moja facjata i to wszystko. Drobiazg.

      Oboje zamilkliśmy, bo na tyle znaliśmy życie, żeby wiedzieć, że to wcale nie drobiazg. Byłem wdzięczny Hance, że nie muszę jej przekonywać.

      – Najgorsze jest to, że z Warszawą dzieje się coś niedobrego – powiedziałem. – Ludzie na ulicy byli dziś wyjątkowo przygnębieni, chociaż na pewno jeszcze nie wiedzą o ciosie, jaki mnie spotkał.

      – A może wiedzą – powiedziała i uśmiechnęła się.

      Wyglądała, jakby trzymała orzeszek między ostrymi ząbkami. Nagle zrozumiałem, dlaczego chcę, by zmyła tusz z powiek. Bo wiem, jak wyglądają jej powieki bez tuszu. Jak prześwietlone. Były takie, kiedy po raz pierwszy została u mnie na noc. Pamiętam, że kiedy położyła głowę na poduszce i zatrzepotała nagimi powiekami, pomyślałem o chwiejących się łodyżkach rozgrzanej trawy, o rozsłonecznionej zieleni. I pomyślałem sobie jeszcze, że zmywszy tusz, stawała się samą naturą, zachłanną, drapieżną i radosną.

      Powiem jej, pomyślałem. Ale wtedy ona zaczęła wyrzekać na swoją krawcową. Każe jej długo czekać, a wreszcie samowolnie zmienia fason. Znowu w milczeniu przebierałem łyżeczką w cukiernicy. Ukryłem przed Wiewiórką to, co najważniejsze.

      Ukryłem przed nią, że kiedy poskarżyłem się naszej maszynistce, pani Florze, na skreślenie mnie z listy, uniosła wysoko brwi i spytała:

      – Pan się dziwi?

      Dla niej moja krzywda była czymś całkiem naturalnym. Dostałem po głowie, nie, bez przesady, powiedzmy raczej, że dostałem lekkiego szczutka w nos, i miałem się temu nie dziwić. Dla kogoś tam, może dla wielu nawet, byłem z jakiegoś nieznanego mi powodu kimś, kto nie powinien się skarżyć. Wieczorem Hanka nie miała dla mnie czasu, siedziała nad swoją pracą o dzieciach alkoholików, poszedłem więc sam do kina, na japoński film, starałem się przejąć samurajskimi kłopotami, ale zamiast mieczy, skośnych oczu i wiader posoki wciąż miałem przed oczyma twarz naszej maszynistki, z tymi jej wysoko uniesionymi brwiami. W głosie pani Flory pobrzękiwała chyba lekka ironia, ale taka ironia tkliwa, z domieszką melancholijnego współuczestnictwa, co było dosyć rzadkie u tej damy, odnoszącej się z zimną obojętnością do wszystkiego, co się dzieje w naszej centrali eksportowej. Nie udało mi się z niej nic więcej wycisnąć poza owym ironicznym: „Pan się dziwi?”. Wymęczyli mnie ci Japończycy z ich rycerskim honorem, upokorzyli, poczułem się nędznym płazem z Warszawy, wzdychającym do tego, żeby się komuś podlizać, tylko cały kłopot w tym, że nie wiadomo komu i jak. Co było robić? Po kinie wstąpiłem do nowego Bistro przy Metropolu. Mordownia. Wypiłem szybko dwie wódki i wróciłem do domu. Pani profesorowa już spała. Przeniosłem telefon do swojego pokoju i dobrze zrobiłem, bo wkrótce potem zadzwoniła Hanka, żeby się dowiedzieć, co u mnie.

      – W porządku, Wiewiórko – odpowiedziałem. – Jestem po dwóch wódkach.

      – Pijesz beze mnie – usłyszałem wyrzut. – To nieładnie.

      – Boisz się, że się rozpiję?

      – Będziesz chyba moim pierwszym pacjentem. Czy jeszcze przeżywasz tamto? – spytała.

      – Nie. Nie wiem. Może. – Nie umiałem zdać sobie sprawy ze swoich uczuć. – Przecież to głupstwo, prawda?

      – Nie wiem, Krzysieńku, na wszelki wypadek śpij spokojnie. Weź sobie jakąś usypiającą lekturę. Dobranoc.

      – Dobranoc. Dziękuję za ludzkie słowo.

      Musiała być w piżamie. Tusz z powiek zmyty i oczy lśniły spoza rzęs jak zielono-złota łąka. Objąłem poduszkę, mruknąłem na głos „pies ich targał” i starałem się zasnąć.

      Kilka