„Dwieście posad – mówiłem Ważnemu – dwa oświadczenia, pięć komunikatów i większość ptaszków zmieni upierzenie. Bądźmy wspaniałomyślni. Wystarczy, panie Ważny, dać pierwszeństwo rzeczywistym kwalifikacjom”. „Od czego pan zacznie?” – spytał Ważny niespokojnie. „Od samokrytyki. Od przyznania się do błędów. Pan to zrobi pierwszy. W życiu publicznym – pouczałem, a stoliki kawiarniane zawirowały przede mną – najważniejsza jest odwaga”. On, ten Ważny, był smutny, zrezygnowany, zdał tym razem wszystko na mnie: działaj pan. Ludzie się ucieszą, pomyślałem. Ludzie chcą być po stronie dobra, marzyłem niepoprawnie.
Kwapień mówił:
– Nie namawiam, panie profesorze, jak pan uważa. Pan wie najlepiej, co pan robi. Wróciłem z wycieczki zagranicznej, cały samochód miałem opluty. Moja żona mówi: – Co za ludzie – a ja na to: – Nie wściekaj się, dziewczyno, zaraz wyjdę z samochodu i sam dopluję, jeśli się zachowało jakieś czyste miejsce. Co się należy, to się należy. Ma pan rację: najadłem się wstydu. Mówię do żony: – Popatrz, co za czasy, popatrz, co wyprawiają z naszym polonistą, na mózg łobuzom padło. Z bratem się pokłóciłem, że w ogóle ze sobą nie rozmawiamy. Jak z obcym. Awansował o szczebelek w dzielnicowej radzie i już wszystko cacy. Najlepszy krojczy rzucił wszystko w pierony i jutro wyjeżdża. Nikt go nie ruszał, niech pan profesor mi wierzy, urządził pożegnalną wódkę, pytam, dlaczego pan właściwie wyjeżdża, a on na to, że nie może już patrzeć na tego pana, co czyta „Przegląd prasy”, i że raz rzucił lampą w telewizor, kiedy akurat było takie szlachetne gadanie o obronie praw człowieka, wtedy on nie wytrzymał, poszła lampa i telewizor, ale zrobiło się spokojniej. Piliśmy u niego do rana, popłakaliśmy się, dałem mu parę adresów, a jutro na dworzec, z kwiatkami.
„Zacząć trzeba od samokrytyki – powiedziałem Ważnemu. – Spowiedź oczyszcza”. Ważny kiwał posępnie głową.
Na klatce schodowej zaczepił mnie dozorca.
– Na słóweczko – szepnął. Nachylił się ku mnie i owionął zapachem alkoholu. – Pytali o pana opiekunowie. Czy ja czegoś podejrzanego nie zauważyłem. Mówię uczciwie, jak jest: nic a nic. No to dawaj pan oko, mówią, bo to dobra gadzina, rękę podniósł na zebraniu przeciw władzy. Ja obiecałem, co miałem robić. Pan doktor wie, jak to jest, dozorca to gospodarz domu, osoba rządowa.
– Naturalnie – powiedziałem z przekonaniem. – Nigdy nie wątpiłem.
– No, ale jak to w życiu, jak pan doktor ma zrozumienie, to i ja nie gorszy. Czy to ja taki, żeby dobrego lokatora wrabiać? Czy ja nie wiem, co to znaczy cudze dzieci uczyć? Z posady wyrzucili, mówią, bo podniósł rękę. Za taki psi grosz, to ja, panie doktorze, nie tylko rękę, ale obie nogi bym podniósł! Jednym słowem, bądź pan spokojny. Jak co, to dam znać. – Ściskał mi dłoń. – Jak Polak Polakowi… Byle nam Rzeczpospolita kwitła, to mniejsza o plan. Można stracić obie ręce, zdrowie ważniejsze. Tylko ostrożnie, panie doktorze, ostrożnie, farba plami i potem trudno wywabić.
Dopiero wszedłszy na piętro, zrozumiałem, o czym mówi. Zobaczyłem na ścianie wymalowany czerwoną farbą napis: POLSKA CZEKA NA… Niedokończone. Wzruszenie ścisnęło mi gardło. Chwyciłem się balustrady. Kolego, pomyślałem, witaj, kolego.
Nieoczekiwanie zjechał do nas Stach, brat Henryki. Przywiózł tuczonego indyka, dwa zakalcowate kołacze, pięć kilo jabłek z własnego sadu. Henryka nie wydawała się zaskoczona jego przyjazdem i zaczynam podejrzewać, że to ona go sprowadziła. Nie widziałem Stacha lata całe. Schudł jeszcze bardziej, wyrósł jakby przez to, rysy mu stwardniały, oczy straciły miękkość, ale to były już wszystkie zmiany, jakie można było dostrzec; poza tym wydawał mi się jeszcze bardziej skrępowany wobec mnie niż niegdyś. Prowincjonalność jego przejawiała się, rzecz charakterystyczna, w zbyt skrupulatnym przestrzeganiu form towarzyskich. My tu, w stolicy, jesteśmy bardziej rozluźnieni, nonszalanccy, pewniejsi siebie. Stach podsuwał wciąż siostrze krzesło, zrywał się, kiedy ktoś nadchodził, cmokał panie po rękach, posługiwał się ceremonialnie nożem i widelcem, jadł drażniąco powoli. Ugrzązł w tej swojej wiejskiej szkole pod Koszalinem, zrezygnował z ambicji, stracił kontakt ze środowiskiem twórczym, o które kiedyś się otarł – wtedy kiedy jeszcze był uczniakiem i malował pejzaże. Ofiarowano mu pięcioizbowy dom i zabudowania gospodarskie i to go przywiązało. Ożenił się, posypały się dzieciaki. Opowiadał, jak żyje: gotówki niewiele, ale żyć się da, hoduje świniaki, trzymają krowę, są własne kartofle i owoce. Dzieci, chwała Bogu, uczą się dobrze, córka ma po nim zdolności do rysunku. Przy stole wciąż za coś przepraszał, a kiedy się do niego zwracałem, potakiwał: „właśnie”, „słusznie”, a najczęściej „o to chodzi”. Dlatego zdziwiło mnie, kiedy po kolacji, skorzystawszy z tego, że zostaliśmy na chwilę sami, wstał, pochylił się nade mną i powiedział stanowczo:
– Zabieram Henrykę.
Spojrzałem na jego dłonie, suche, twarde, chłopskie. Spytałem:
– Co ci strzeliło?
– Nie pozwolę im się tu zmarnować! – Jego sucha dłoń zacisnęła się w pięść. – Myślisz, że nie widzę, co tu się dzieje?
Siedziałem, milcząc. Szczęście zapierało mi dech. Sam, sam – sam i zrujnowany!, myślałem gorączkowo. Stach mówił:
– Pobędą u nas ten roczek, a na wakacje może zjedziesz. Pokój wyszykowaliśmy. Luksusów nie ma, ale ciepło będzie. Swoi ludzie, bliscy, nie skrzywdzimy. Henryka dostanie pracę przy nauczycielstwie. I bibliotekę poprowadzi. A Paweł skończy podstawówkę.
Przyglądałem się uporczywie tureckiemu fotelowi. Jutro go tu już nie będzie. Stach powiedział:
– Henryka ci wypocznie, stęskni się.
– Chyba masz rację – mruknąłem.
– O to chodzi. A Paweł będzie miał przyjaciela. Mój Michaś doczekać się go nie może.
– Aha – zrozumiałem. – To cały spisek.
– O to chodzi.
Stach spróbował się uśmiechnąć. Spytałem:
– Podoba ci się ten fotel?
– Chyba piękny.
– Można za niego coś dostać – rzuciłem niedbale.
– Właśnie.
– Henryka powinna się cieszyć, że ma takiego czułego brata.
– O to chodzi – zgodził się skwapliwie. – Ty – urwał, poszukując właściwego słowa. – Ty dobrze to powiedziałeś. A stęsknisz się – przejeżdżaj. O to chodzi.
Weszła Henryka z herbatą. Odezwałem się:
– Z mojej strony przeszkód nie ma.
Całą noc pakowaliśmy walizki.
W teczce między moimi papierami udało mi się schować żółtą bluzkę Henryki. Szukała jej zdenerwowana, bezradna, ale pocieszyłem ją, że jak znajdę, to prześlę pocztą. Teraz, kiedy jestem już sam, wyciągam bluzkę z teczki. Nie mogę znaleźć nożyczek. Klnę i postanawiam ciąć żyletką. Z ramienia bluzki wycinam sobie żółtą opaskę. To na później.
Fotela już nie ma. Jest pusta ściana, a na niej Jezus z Rawenny, z oczyma wpadniętymi, krwawiącymi, Jezus-Edyp, oślepiony i żółcią napojony. „Tedy oni napełniwszy gąbkę