Nagle coś błysnęło na niebie. Ezra zmrużył oczy, ale nic konkretnego nie dostrzegł. Założył gogle i włączył funkcję zbliżenia. Też nic. Przez dobrą minutę spoglądał w tamtą stronę, ale tajemniczy błysk nie powtórzył się. Zmarszczył brwi. Na pewno coś widział! A może mu się jednak przywidziało?
Rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy ktoś jeszcze zauważył dziwny rozbłysk, ale wyglądało na to, że nie. Tubylcy zajęci byli zwijaniem obozowiska. Sprawnie złożyli namioty i pozostały ekwipunek, mocując wszystko na grzbietach mastodontów. Kobiety i dzieci zajęły już miejsca na howdach i były gotowe do podróży, ale wojownicy jeszcze zwlekali. Zawzięcie dyskutowali z wodzem. Z ich podniesionych głosów i wściekłych grymasów na twarzach wywnioskować można było, że są czymś mocno wzburzeni. Próbowali coś wyperswadować przywódcy, ale ten pozostawał nieugięty.
Ezra spostrzegł Abigail, stojącą niedaleko nich. Wpatrywała się w urządzenie translacyjne, które trzymała w wyciągniętej dłoni. Kruczoczarne włosy opadały kosmykami na twarz, zakrywając miodowe oczy, które tak bardzo urzekły młodzieńca. Ale ostatnio trudno było znaleźć w nich ten charakterystyczny błysk, który hipnotyzował mężczyzn, iskierki radości przynoszące otuchę wszystkim w jej otoczeniu. Gościł w nich wieczny smutek.
Abigail nie uporała się jeszcze ze stratą. Minęło zbyt mało czasu.
Leahy nie lubił Nelsona. Uważał go zarozumiałego i egoistycznego dupka, który wkurzał Ezrę olbrzymią pewnością siebie, hałaśliwą radością życia i powodzeniem u kobiet. Ezra był przekonany, że Uriah wykorzysta Torres i ją porzuci, bo czego innego można spodziewać się po pilocie myśliwca? Na pokładzie „Hajmdala” każdy z nich uchodził za bawidamka i lekkoducha o wybujałym ego. Ale Ezra pomylił się w tej ocenie.
Kapitan Nelson okazał się bohaterem, który nie tylko poprowadził dywizjon myśliwców i skutecznie wyeliminował z walki velmeński krążownik, ale także poświęcił życie, żeby uratować podkomendnych. Ponadto ze słów Abigail wynikało, że naprawdę był w niej zakochany i miał wobec niej poważne zamiary.
Teraz jednak nie miało to już żadnego znaczenia. Uriah Nelson został uznany za zaginionego, ale nikt nie miał złudzeń co do jego losu. Z relacji Valerii wynikało, że został zakatowany przez jaszczury na pokładzie lacertańskiego pancernika.
Abigail podniosła głowę, zauważyła Ezrę i uśmiechnęła się do niego. Smutno, nie tak jak kiedyś. Również odpowiedział uśmiechem i ruszył w jej stronę.
W tym trudnym dla niej czasie Leahy wspierał ją jak tylko mógł. Jak na prawdziwego przyjaciela przystało. Pogodził się z tą rolą, chociaż tak naprawdę czuł do niej coś więcej. Gdzieś głęboko tliła się nadzieja, że teraz, skoro Nelson zniknął, ma u niej jakieś szanse. Ale szybko zganił się za takie myśli. To byłoby nieuczciwe. Przynajmniej teraz.
− Co tam? – zagadnął, siląc się na wesoły ton.
− Próbuję znaleźć klucz do języka tubylców – odparła, przenosząc spojrzenie na owalne urządzenie. – Od czasu gdy spotkaliśmy autochtonów, nagrywam wszystkie ich wypowiedzi i rozmowy. Program translatora analizuje słowa, starając się znaleźć algorytmy i odpowiednie konotacje. Ale to może potrwać. Posługują się odrębnym i wcześniej nieznanym nam językiem.
− Myślałem, że Ang się tym zajmuje.
− Nie żartuj. – Rzuciła mu chmurne spojrzenie. – Ten kretyn nie jest w stanie ogarnąć swojego tyłka, a co dopiero znaleźć powiązania lingwistyczne w obcym języku.
Leahy uśmiechnął się. Miała rację. Szturmowiec przydzielony do ich plutonu wykazywał entuzjazm i zapał, co mu się chwaliło, ale jednocześnie był chodzącym chaosem. Ezra rozejrzał się i dostrzegł go karmiącego mastodonta. Gabriel podtykał mu pod nos zeschnięte liście i irytowało go, że ten nie chce ich jeść. Gdy wreszcie zwierzę się skusiło, parsknęło ze wstrętem, opluwając twarz żołnierza. Rozbawiło to kobiety i dzieci Tamasków, siedzące na grzbiecie mastodonta.
Sierżant Campbell, nie mogąc patrzeć na tę błazenadę, przywołał Anga do siebie i kazał pomóc Bethany przy transporterze. Kruszyna grzebała właśnie pod maską, dokonując drobnych korekt, które według niej były niezbędne, i przeklinała techników z pokładu hangarowego, zwalając na nich całą winę za stan techniczny transportera. Gdy dowiedziała się, że Ang ma jej pomóc, zaczęła kląć jeszcze bardziej. A po tym, jak podał jej zły zacisk pneumatyczny, fuknęła na niego, kazała stanąć z boku i tylko się przyglądać. Szturmowiec wzruszył ramionami i zastosował się do polecenia.
− Abigail? – zagadnął Ezra.
− Hm? – Nie spuszczała wzroku z translatora.
− Widziałaś ten błysk na niebie?
− Jaki błysk?
− Przed pięcioma minutami – wyjaśnił. – Na południowym wschodzie. Trwało to mgnienie oka.
Pokręciła głową.
− Ech… Coś mi się pewnie przywidziało.
− Niekoniecznie – odparła. – To mógł być jakiś rodzaj wyładowania atmosferycznego.
Ezra zmarszczył brwi.
− Nie jestem przekonany – rzekł. – To nie wyglądało na zjawisko naturalne…
− Mamy coś! – krzyknęła niespodziewanie Abigail. – Translator wreszcie znalazł odpowiednie korelacje pojęciowe. Nie rozpoznaje jeszcze związków frazeologicznych…
− Mów po ludzku!
Torres westchnęła ciężko i przewróciła oczami.
− Program translatora będzie potrzebował jeszcze kilku godzin, żeby rozpracować język tubylców i dokładnie tłumaczyć wszystkie zdania oraz ich kontekst, ale w ograniczonym zakresie już możemy ich rozumieć.
Ezra mrugnął i zapytał:
− To na co czekamy?
Podeszli bliżej sprzeczających się autochtonów, kierując w ich stronę translator. Ich mowa brzmiała jak szuranie ziarenek piasku, a gdy byli zdenerwowani, przechodziła w okropny zgrzyt, niezbyt miły dla ludzkiego ucha. Zwiadowcy skrzywili się, ale translatorowi ten fakt nie przeszkadzał. Zdołał przetłumaczyć niewielką część z tego, co mówili.
Okazało się, że ich wyprawa była czymś w rodzaju pielgrzymki. Zmierzali do świętego miejsca, gdzie mieli oddać pokłon bogom i złożyć ofiary. Kłócili się o trasę dalszej podróży. Wódz upierał się, żeby jechać bardziej uczęszczanym i bezpiecznym szlakiem. Wojownicy chcieli przeciąć drogę, pojechać na skróty, żeby dotrzeć do celu jak najszybciej. Obawiali się jakiejś ciemności, która miała niedługo nadejść.
Ezra zdziwił się, bo dzień na księżycu dopiero się rozpoczął. Tutaj dni nie trwały zbyt długo, ze względu na małą wielkość globu i jego dość szybki obrót, ale Leahy podejrzewał, że nie o nadejście nocy tutaj chodziło.
− Co mówią? – spytał młodzieniec, nie potrafiąc rozpoznać słów poprzez trzaski i zgrzyty wydobywające się z translatora. Abigail mocniej przyłożyła ucho do głośniczka.
− Wojownicy twierdzą, że poradzą sobie z każdym zagrożeniem – odparła. – Wódz jednak pozostaje nieugięty.
Tamaskowie rozeszli się.
− Ciekawe, co to za święte miejsce – zadumała się Abigail, spoglądając na szykującą się do drogi karawanę. – Może powinniśmy to sprawdzić?
Ezra skrzywił się. Po