Hajmdal. Tom 2. Księżyce Monarchy. Dariusz Domagalski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Dariusz Domagalski
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-65661-73-9
Скачать книгу
A tutaj? – kontynuował Tobias. – Wszystko może nas zabić! Mięczaki są większe niż moja ręka, gady są w stanie nas rozdeptać, a ssaki mają kolce jadowe. Założę się, że na metr kwadratowy przypada tysiąc trujących roślin. To jakiś koszmar!

      Zamilkł na chwilę, pokręcił głową i mówił dalej:

      − Przed wylotem medycy ostrzegali nas, żebyśmy bez potrzeby nie wyłazili z pojazdu i uważali na wszelkie zadrapania, bo każda rana może stać się mieszkaniem dla pasożytów. Gdy coś takiego dostanie się do organizmu…

      − Bishop – przerwał mu Odyn, łypiąc na niego swoim jedynym okiem.

      − Tak?

      − Zamknij ryj.

      Tobias obruszył się.

      − Próbuję tylko podtrzymać konwersację, która umiliłaby nam podróż.

      Odyn uniósł lekko brew.

      – Panikujesz jak stara baba.

      − Panikuję?! – prychnął Tobias. − Ja tylko dyskutuję z moim dowódcą o potencjalnych zagrożeniach czyhających na tym księżycu.

      − To nie jest żadna dyskusja, Bishop – odburknął mężczyzna. – To monolog.

      − Mam prawo do wyrażenia moich obaw co do tej misji.

      − Cicho! – warknął dowódca. – Przez twoje gadanie nie mogę zebrać myśli.

      Tobias zerknął na Odyna, zastanawiając się, nad czym ten tak rozmyśla, ale nic nie mógł wyczytać z wyrazu jego twarzy, więc wzruszył tylko ramionami i zamilkł. Skupił się na prowadzeniu pojazdu.

      Wlekli się niemiłosiernie. Opancerzony transporter rozpoznawczy, pomalowany w zgniłozielony kamuflaż, zlewał się z otoczeniem i przez postronnego obserwatora mógłby być postrzegany jako kolejne dziwne stworzenie, należące do fauny tego tropikalnego księżyca. Niezgrabnie przedzierał się przez leśną gęstwinę i Bishop kilkukrotnie musiał zatrzymać pojazd, zawrócić i szukać nowej drogi, klucząc między drzewami.

      Silnik wył niemiłosiernie, gdy przebijali się przez zieloną ścianę paproci. Odpowiadał mu ryk dochodzący z głębi dżungli. Tobias wolał nawet sobie nie wyobrażać, do jakiego zwierzęcia należał.

      Po godzinie dżungla zaczęła rzednąć i między rozłożystymi liśćmi przebiło turkusowe niebo. Wtem ujrzeli równinę pokrytą wysoką trawą, która miała tutaj niebieski kolor. Bishop zatrzymał pojazd. Z osłupieniem spoglądał na ekran.

      Nad trawą unosiły się dziwaczne, skórzaste kokony wielkości ludzkiej głowy. Zwisały z nich jakby parzydełka, lekko kołysane wiatrem. Workowate kokony bujały się w ciszy, w hipnotyzującym rytmie. Trudno było określić, czy to rośliny, czy jakiś rodzaj stadnego zwierzęcia. Kolonia musiała liczyć tysiące osobników, a może nawet dziesiątki tysięcy, bo ciągnęła się aż po horyzont i nie widać było jej końca.

      Zwiadowcy tak byli zafascynowani tym niesamowitym widokiem, że zupełnie nie zwrócili uwagi na ekran detektora ruchu, na którym pojawiła się zielona kropka, szybko zmierzająca w ich stronę. Nie zwrócili również uwagi na delikatne drgania, które coraz bardziej przybierały na sile.

      − Co jest? – Bishop wreszcie się zaniepokoił.

      Odyn przełączył widok na boczne kamery. Pobladł.

      − Ruszaj! – krzyknął. – Natychmiast!

      Ale było już za późno.

      Ziemia zatrzęsła się.

      SYSTEM ZETA MONOCEROTIS

      PUSTYNNY KSIĘŻYC MONARCHA 23

      Noc na pustyni zapada niemal w jednej chwili. Podobnie wstaje dzień – gwałtownie i szybko. Tak to już bywa na płaskich przestrzeniach, pozbawionych wzniesień, bez zacienionych miejsc. Niezwykłego efektu dopełnia jaskrawy piasek, który wypełnia krajobraz od horyzontu po horyzont. Na pustynnym księżycu olbrzymiego Monarchy nie było inaczej.

      Powierzchnia naturalnego satelity mieniła się najróżniejszymi kolorami. Wydmy na widnokręgu na początku wydawały się pomarańczowe, wpadające w czerwień, ale szybko nabierały żółtej barwy. Ezra przyglądał się temu zjawisku z niezwykłą nostalgią, przypominając sobie wschody słońca na rodzinnej planecie.

      Będąc dzieckiem, wstawał przed świtem i wymykał się z domu, gdy wszyscy jeszcze spali. Szedł na kraniec osady i dalej, na pustynię, tam gdzie żadne zabudowania nie przesłaniały widoku. Ojciec surowo mu tego zabraniał. Na Sãhr nigdzie nie było bezpiecznie, a już szczególnie dla małego chłopca, który wyszedł poza osadę.

      Nad ranem z polowania wracały stada crocut − hienowatych zwierząt o zębach ostrych niczym brzytwa. Największe osobniki mierzyły ponad dwa metry długości i ważyły sto kilo. To byli padlinożercy żywiący się wszystkim, co ich żołądki zdołały strawić, ale zdarzało się, że polowały na pustynne gryzonie. Przyciągały je resztki, które wyrzucali ludzie, dlatego często podchodziły pod osady. Wówczas zdarzało się, że atakowały mieszkańców, rozrywając ich na strzępy. Ale Ezra nie bał się. Według niego warto było ryzykować dla tak cudownych widoków.

      Idąc, zerkał cały czas w górę, na gwiazdy, które na Sãhr oszałamiały mnogością i układały się w fantazyjne konstelacje. Szeptem wymawiał ich nazwy. Nazwy, które mogły coś powiedzieć jedynie mieszkańcom rodzinnej planety. Dopiero gdy dorósł, uświadomiono mu, że w innych układach planetarnych nocne niebo wygląda inaczej. I gwiazdy, które na niebie Sãhr tworzyły na przykład Ostry Bułat, w innej części Galaktyki mogły należeć do innych gwiazdozbiorów, a nawet być zupełnie niewidoczne.

      Gdy odszedł wystarczająco daleko, siadał na piasku i w napięciu oczekiwał na niezwykły spektakl. Najpierw niebo na horyzoncie wybuchało krwistą czerwienią, ale nie trwało to długo, bo zaraz Beta Cantri wznosiła się i zaczynała swoją wędrówkę po nieboskłonie, przeganiając mrok i zmieniając barwę piasku.

      Wydawało mu się, że minęły wieki od tamtych wycieczek. A przecież dopiero przed sześcioma miesiącami opuścił rodzinną planetę. W tym czasie tak wiele się wydarzyło. Ezra Leahy na pewno nie był już tym samym młodzieńcem, wypełnionym idealistycznymi marzeniami o wojennej sławie, wyruszającym na podbój Galaktyki.

      „Czy gdybym wiedział, co mnie czeka, opuściłbym Sãhr?” – zastanawiał się.

      Zgłaszając się do terrańskich sił zbrojnych, marzył o wojennej chwale, o bitwach i akcjach bojowych, w których mógłby się wykazać. Nie sądził, że jego pragnienia tak szybko się zrealizują. I nie przypuszczał, że tak bardzo będą odbiegać od jego wyobrażeń.

      Istniało takie stare przysłowie, żeby uważać na to, czego sobie człowiek życzy, bo może się spełnić. Ezra Leahy przekonał się, że w wojnie nie ma nic romantycznego. Poznał za to zwierzęcy strach, ból i śmierć. Odwaga zaś nie wynika ze wzniosłych ideałów, a rodzi się zazwyczaj z desperacji.

      Pomimo wszystko Leahy nie zawiódł. Przezwyciężył paraliżujący lęk i w czasie walk na „Hajmdalu” poprowadził szarżę, dzięki której udało się odbić platformę dziobową z rąk jaszczurów. Ezra otrzymał za to pochwałę od samego generała Cunninghama i awans na kaprala.

      Spoglądając na wiszącą nad horyzontem gwiazdę systemu Zeta Monocerotis, która tak bardzo przypominała słońce jego rodzinnego systemu, zastanawiał się, co teraz robi jego matka na Sãhr. Czy podobnie jak on wita nowy świt? A może tam minęło już południe i poszła na targowisko? A może przygotowuje kolację? Od dawna nie miał z nią kontaktu, a wyglądało na to, że to się jeszcze długo nie zmieni.

      Westchnął ciężko. Dzieliło