Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Maria Dąbrowska
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-660-7613-6
Скачать книгу
odpowiedź. Daleniecki donosił, że po rozmowie odbytej z kochanym panem Bogumiłem w lecie, zaraz napisał był do krewnych, którzy mu polecają niejakiego Romana Katelbę. Chłopak ten ukończył nawet szkołę dla oficjalistów dworskich. Ma się zgłosić do Serbinowa, ale naturalnie przyjęcie go zależy od tego, czy się panu Bogumiłowi spodoba.

      Katelba spodobał się i został zgodzony, a pani Barbara cieszyła się, że Bogumił będzie mniej zawalony pracą. Pojechała zaraz do Kalińca po rozmaite rzeczy, potrzebne do urządzenia tego, jak go nazywali, pisarza[174], i była w takim dobrym usposobieniu, że dała się nawet zaciągnąć Ostrzeńskim i Holszańskim do cukierni w parku na kawę. Śmieli się, że to jest wielki tryumf, gdyż Basia zawsze wiecznie „nie może” i „już odjeżdża”.

      Gdy się następnie pożegnała i szła ku rynkowi, gdzie czekał na nią Klimecki z końmi, nurtowało ją niejasne tęskniące poczucie, jakoby miała jeszcze coś ważnego do uczynienia. – Ach, prawda. Chciała wstąpić do Teresy, opowiedzieć jej o nowym pisarzu. Lecz Teresie nie można było już nigdy nic opowiedzieć. Co za rozpacz!

      Po powrocie żony z miasta Bogumił zapytał:

      – Gdzie umieścisz Katelbę? – a ona odpowiedziała, że chyba w oficynie po tej stronie, gdzie jest również mieszkanie oprzętki[175].

      Nowy pisarz zjawił się wkrótce, a tego samego dnia, w czasie gdy znoszono jego rzeczy do pokoiku w oficynie, ujawniło się, że mamka, a potem niańka Agnisi, Rozalia, uciekła z domu. Poprosiła panią, czy może iść do kościoła do Małocina na nieszpory i z nieszporów tych nie wróciła. Skrzynkę swą zostawiła, ale pustą, rzeczy widać musiała zabrać w zawiniątko. Po rozejrzeniu się stwierdzono, że w komodzie pani Barbary brakowało nieco pieniędzy. Tyle mianowicie, ile się Rozalii należało zasług za ostatni miesiąc. Była to uczciwa dziewczyna, miała tylko jedną słabość – nie umiała się nigdy oprzeć nagabywaniom chłopców.

      – Pewno też i teraz poniosło ją za jakimś chłopaczyskiem – osądziła pani Barbara i nie miała nawet czasu przyjrzeć się nowemu pisarzowi, musiała się starać o niańkę. Żyd Szymszel z Kurzy przychodził z paru dziewczynami, lecz żadna się nie nadała. Na koniec zgodzono drobną jasnowłosą Józię z Kalińca, którą poleciła rejentowa Holszańska jako jedną ze swoich wychowanek z domu sierot.

      Była ona uważna, chętna i od razu się okazało, że lubi mieć do czynienia z dziećmi. Agnisia przyjęła ją z otwartymi do uścisku rączkami i aby się tej nowej niańce przypodobać, starała się nawet najdłuższe powiedziane przez nią słowa powtarzać w całości – trud, którego sobie wobec rodziców nie zadawała. Patrząc na te zaloty i uśmiechy swojej dziewczynki, pani Barbara rzekła:

      – Jakie to dziecko jest mało uczuciowe. Zdawało się, że tak kochała Rozalię. A ona może ze dwa razy po jej odejściu powtórzyła: „Nie ma Ozali” – a teraz, patrz!

      – Co ty od dziecka wymagasz? – ujął się za córką Bogumił. – Ona przecie tak daleko nawet pamięcią nie sięga. Jej się naprawdę zdaje, że zawsze miała tylko Józię i Józię.

      – Bronisz ją – odparła Barbara – bo ma twoje usposobienie. Ty też tak… do każdego jesteś niby to przywiązany, ale bez każdego możesz się obejść.

      – A czy to nie lepiej, żebyśmy byli dla drugich dobrzy, a łatwiej mogli się bez siebie wzajem obejść? Niż jak to bywa, że człowiek bez człowieka nie może wyżyć, a jak się zejdą, to się tylko dręczą i dokuczają sobie.

      – No dobrze – przestraszyła się – ale przecież beze mnie nie możesz się obejść?

      – Bez ciebie – nie – pośpieszył ją upewnić Bogumił.

      Pani Barbara jeździła od czasu do czasu do kościoła, chociaż w ogóle nie była praktykująca, ale tak, na wszelki wypadek. Zimą co prawda nie jeździła prawie nigdy, bo się bała zaziębić, ale w tym roku właśnie raz pojechała i w czasie mszy zobaczyła nagle wśród tłumu żarliwie modlącą się Rozalię.

      Po nabożeństwie przecisnęła się do niej i zawołała: – Róziu! Róziu! Nie poznałaś mnie?

      Rozalia zrazu stropiła się i zdawała się chcieć uciekać, ale wnet się opamiętała i schyliła się z powitaniem do ręki.

      – Róziu – powtórzyła pani Barbara – co się z tobą dzieje? Twoja skrzynka u nas została. Przecież musi ci być potrzebna.

      – Niechta – szepnęła Rozalia czerwieniejąc. – Niech już ostanie za ten wstyd, co ja państwu zrobiłam.

      Pani Barbara pogłaskała ją po ramieniu: – Moja kochana. Dokądżeś ty tak od nas poszła? Źle wyglądasz. Bardzo zbiedniałaś w sobie. Może ci czego trzeba?

      Rozalia chwilę milczała, aż odeszły z panią Barbarą w kąt cmentarza[176] – wtedy opowiedziała, że uciekła, bo była znów przy nadziei, że wstydziła się i powiedzieć, i zostać, a ten, który jej to zrobił, nie chciał się z nią ożenić. Więc poszła tak z rozpaczy, dokąd oczy poniosą, myślała, że może w świecie między obcymi nie taki będzie wstyd. Ale daleko nie zaszła…

      – A gdzież, na miłość Boską, to dziecko?

      Rozalia zatchnęła się na mgnienie i rzekła z wysiłkiem:

      – Ciężkom robiła, tom też to maluśkie utraciła przed czasem. Ale tera nijak do siebie przyjść nie mogę. Choram i choram.

      Pani Barbara wzdrygnęła się, a po chwili szepnęła współczująco:

      – Bój się Boga, na coś ty tak zrobiła? Dziecko by się u nas chowało. I tego gałgana, co cię zdradził, upilnowałoby się, żeby się ożenił.

      – Bogać ta[177] – rzekła, kręcąc ze smutkiem głową. – Jak już z pilnowaniem, to na nic. Ja z przymusu bym z nikim nie żyła.

      – Ale żem też ja po tobie nic nie poznała!

      – Po mnie tak zawsze nic nie widać – odparła, uśmiechnąwszy się trochę przez łzy.

      – Powiedzże, gdzie teraz jesteś, to ci się choć skrzynkę odeszle.

      – U chłopów teraz służę, u gospodarzy – oznajmiła, ale nie powiedziała gdzie. – Niech się ta skrzynka za moje grzechy u wielmożnych państwa ostanie. Niech ją ta państwo komu dadzą.

      – Nie wygadujże, powiedz, gdzie jesteś? Może chciałabyś wrócić? To się co znajdzie dla ciebie. Tam, gdzie jesteś, nie musi ci być dobrze, boś zmizerniała. Gdzie służysz, w Małocinie?

      Lecz ona nie chciała i nie chciała powiedzieć.

      – Zbiedniałam przez chorobę – twierdziła – ale już ja do nikogo nie pójdę. Już ja u tych, co jestem, życie skończę.

      Rzekła to z błyskiem w oczach, który dał pani Barbarze do myślenia.

      – Ja widzę ze wszystkiego – opowiadała potem Bogumiłowi – że mimo rozpacz i dziecko, i chorobę ona znów przez kogoś rozum straciła i znów na zgubę poleci. Żeby tylko, na rany boskie, Agnisia nie wzięła z niej czasem tego usposobienia. Przecież ją ssała.

      Dopiero uporawszy się ze sprawą niańki, pani Barbara rzekła: – Niechże się teraz przypatrzę temu Katelbie.

      I z łatwością przyznała, że pisarz okazał się pod każdym względem bardzo na swoim miejscu. Był młody i cokolwiek nastroszony, jak pisklę jeszcze całe w pałkach piór dobywających się spomiędzy puchu, ale był dobrze jak na chłopca z prostego stanu ułożony, skromny, grzeczny i cichy. Średniego wzrostu, dobrej budowy, szyję miał mocną i szeroką, tak że linia głowy prawie się z nią zlewała. Twarz była otwarta, usta duże i szczere, oczy żywego niebieskiego koloru, trochę za głęboko