Katelba spodobał się i został zgodzony, a pani Barbara cieszyła się, że Bogumił będzie mniej zawalony pracą. Pojechała zaraz do Kalińca po rozmaite rzeczy, potrzebne do urządzenia tego, jak go nazywali, pisarza[174], i była w takim dobrym usposobieniu, że dała się nawet zaciągnąć Ostrzeńskim i Holszańskim do cukierni w parku na kawę. Śmieli się, że to jest wielki tryumf, gdyż Basia zawsze wiecznie „nie może” i „już odjeżdża”.
Gdy się następnie pożegnała i szła ku rynkowi, gdzie czekał na nią Klimecki z końmi, nurtowało ją niejasne tęskniące poczucie, jakoby miała jeszcze coś ważnego do uczynienia. – Ach, prawda. Chciała wstąpić do Teresy, opowiedzieć jej o nowym pisarzu. Lecz Teresie nie można było już nigdy nic opowiedzieć. Co za rozpacz!
Po powrocie żony z miasta Bogumił zapytał:
– Gdzie umieścisz Katelbę? – a ona odpowiedziała, że chyba w oficynie po tej stronie, gdzie jest również mieszkanie oprzętki[175].
Nowy pisarz zjawił się wkrótce, a tego samego dnia, w czasie gdy znoszono jego rzeczy do pokoiku w oficynie, ujawniło się, że mamka, a potem niańka Agnisi, Rozalia, uciekła z domu. Poprosiła panią, czy może iść do kościoła do Małocina na nieszpory i z nieszporów tych nie wróciła. Skrzynkę swą zostawiła, ale pustą, rzeczy widać musiała zabrać w zawiniątko. Po rozejrzeniu się stwierdzono, że w komodzie pani Barbary brakowało nieco pieniędzy. Tyle mianowicie, ile się Rozalii należało zasług za ostatni miesiąc. Była to uczciwa dziewczyna, miała tylko jedną słabość – nie umiała się nigdy oprzeć nagabywaniom chłopców.
– Pewno też i teraz poniosło ją za jakimś chłopaczyskiem – osądziła pani Barbara i nie miała nawet czasu przyjrzeć się nowemu pisarzowi, musiała się starać o niańkę. Żyd Szymszel z Kurzy przychodził z paru dziewczynami, lecz żadna się nie nadała. Na koniec zgodzono drobną jasnowłosą Józię z Kalińca, którą poleciła rejentowa Holszańska jako jedną ze swoich wychowanek z domu sierot.
Była ona uważna, chętna i od razu się okazało, że lubi mieć do czynienia z dziećmi. Agnisia przyjęła ją z otwartymi do uścisku rączkami i aby się tej nowej niańce przypodobać, starała się nawet najdłuższe powiedziane przez nią słowa powtarzać w całości – trud, którego sobie wobec rodziców nie zadawała. Patrząc na te zaloty i uśmiechy swojej dziewczynki, pani Barbara rzekła:
– Jakie to dziecko jest mało uczuciowe. Zdawało się, że tak kochała Rozalię. A ona może ze dwa razy po jej odejściu powtórzyła: „Nie ma Ozali” – a teraz, patrz!
– Co ty od dziecka wymagasz? – ujął się za córką Bogumił. – Ona przecie tak daleko nawet pamięcią nie sięga. Jej się naprawdę zdaje, że zawsze miała tylko Józię i Józię.
– Bronisz ją – odparła Barbara – bo ma twoje usposobienie. Ty też tak… do każdego jesteś niby to przywiązany, ale bez każdego możesz się obejść.
– A czy to nie lepiej, żebyśmy byli dla drugich dobrzy, a łatwiej mogli się bez siebie wzajem obejść? Niż jak to bywa, że człowiek bez człowieka nie może wyżyć, a jak się zejdą, to się tylko dręczą i dokuczają sobie.
– No dobrze – przestraszyła się – ale przecież beze mnie nie możesz się obejść?
– Bez ciebie – nie – pośpieszył ją upewnić Bogumił.
Pani Barbara jeździła od czasu do czasu do kościoła, chociaż w ogóle nie była praktykująca, ale tak, na wszelki wypadek. Zimą co prawda nie jeździła prawie nigdy, bo się bała zaziębić, ale w tym roku właśnie raz pojechała i w czasie mszy zobaczyła nagle wśród tłumu żarliwie modlącą się Rozalię.
Po nabożeństwie przecisnęła się do niej i zawołała: – Róziu! Róziu! Nie poznałaś mnie?
Rozalia zrazu stropiła się i zdawała się chcieć uciekać, ale wnet się opamiętała i schyliła się z powitaniem do ręki.
– Róziu – powtórzyła pani Barbara – co się z tobą dzieje? Twoja skrzynka u nas została. Przecież musi ci być potrzebna.
– Niechta – szepnęła Rozalia czerwieniejąc. – Niech już ostanie za ten wstyd, co ja państwu zrobiłam.
Pani Barbara pogłaskała ją po ramieniu: – Moja kochana. Dokądżeś ty tak od nas poszła? Źle wyglądasz. Bardzo zbiedniałaś w sobie. Może ci czego trzeba?
Rozalia chwilę milczała, aż odeszły z panią Barbarą w kąt cmentarza[176] – wtedy opowiedziała, że uciekła, bo była znów przy nadziei, że wstydziła się i powiedzieć, i zostać, a ten, który jej to zrobił, nie chciał się z nią ożenić. Więc poszła tak z rozpaczy, dokąd oczy poniosą, myślała, że może w świecie między obcymi nie taki będzie wstyd. Ale daleko nie zaszła…
– A gdzież, na miłość Boską, to dziecko?
Rozalia zatchnęła się na mgnienie i rzekła z wysiłkiem:
– Ciężkom robiła, tom też to maluśkie utraciła przed czasem. Ale tera nijak do siebie przyjść nie mogę. Choram i choram.
Pani Barbara wzdrygnęła się, a po chwili szepnęła współczująco:
– Bój się Boga, na coś ty tak zrobiła? Dziecko by się u nas chowało. I tego gałgana, co cię zdradził, upilnowałoby się, żeby się ożenił.
– Bogać ta[177] – rzekła, kręcąc ze smutkiem głową. – Jak już z pilnowaniem, to na nic. Ja z przymusu bym z nikim nie żyła.
– Ale żem też ja po tobie nic nie poznała!
– Po mnie tak zawsze nic nie widać – odparła, uśmiechnąwszy się trochę przez łzy.
– Powiedzże, gdzie teraz jesteś, to ci się choć skrzynkę odeszle.
– U chłopów teraz służę, u gospodarzy – oznajmiła, ale nie powiedziała gdzie. – Niech się ta skrzynka za moje grzechy u wielmożnych państwa ostanie. Niech ją ta państwo komu dadzą.
– Nie wygadujże, powiedz, gdzie jesteś? Może chciałabyś wrócić? To się co znajdzie dla ciebie. Tam, gdzie jesteś, nie musi ci być dobrze, boś zmizerniała. Gdzie służysz, w Małocinie?
Lecz ona nie chciała i nie chciała powiedzieć.
– Zbiedniałam przez chorobę – twierdziła – ale już ja do nikogo nie pójdę. Już ja u tych, co jestem, życie skończę.
Rzekła to z błyskiem w oczach, który dał pani Barbarze do myślenia.
– Ja widzę ze wszystkiego – opowiadała potem Bogumiłowi – że mimo rozpacz i dziecko, i chorobę ona znów przez kogoś rozum straciła i znów na zgubę poleci. Żeby tylko, na rany boskie, Agnisia nie wzięła z niej czasem tego usposobienia. Przecież ją ssała.
Dopiero uporawszy się ze sprawą niańki, pani Barbara rzekła: – Niechże się teraz przypatrzę temu Katelbie.
I z łatwością przyznała, że pisarz okazał się pod każdym względem bardzo na swoim miejscu. Był młody i cokolwiek nastroszony, jak pisklę jeszcze całe w pałkach piór dobywających się spomiędzy puchu, ale był dobrze jak na chłopca z prostego stanu ułożony, skromny, grzeczny i cichy. Średniego wzrostu, dobrej budowy, szyję miał mocną i szeroką, tak że linia głowy prawie się z nią zlewała. Twarz była otwarta, usta duże i szczere, oczy żywego niebieskiego koloru, trochę za głęboko