Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Maria Dąbrowska
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-660-7613-6
Скачать книгу
i jaśminów, wstrząsanych z lekka jazdą po kamieniach, okrywało trumnę i roniło wonne płatki na ziemię. Po obu stronach wozu szli strażacy z palącymi się pochodniami.

      A tak, znowu jedno z dzieci tej ziemi, urodzone śród jęków i krwi, odbywało swą podróż do grobu śród kwiatów, przy ogniach i muzyce, jakby wiekami uświęcone przekonanie bliźnich teraz dopiero wiodło je tryumfalnie do bram prawdziwego żywota.

      19

      Bogumił i Barbara wrócili do domu z pogrzebu Teresy, weszli i w pierwszym pokoju, w kancelarii, zatrzymali się, nie mając siły iść dalej. Własne mieszkanie wydało im się też cichsze i pustsze po tym zgonie. Bogumił usiadł przy biurku, jakby było coś pilnego do roboty, a pani Barbara, spojrzawszy na jego pobladłą twarz, nagle rzekła:

      – Czemużem ja nie umarła. Ja, której nikt nie kocha, po której nikt by przynajmniej nie płakał.

      Bogumił zebrał siły i powiedział z uśmiechem:

      – Nikt? A za kogóż ty mnie masz? To, że ja bym płakał, to ci nie dosyć?

      Nie wiedziała na pewno, czy to byłoby dosyć, lecz ją te słowa pokrzepiły, zmniejszyły jej żal nad sobą.

      – Nie słuchaj – rzekła. – Tak mi smutno, że mówię od rzeczy. Ale to jest prawda, że ci, co najwięcej warci są żyć, umierają za młodo. Wszyscy najlepsi, najmilsi.

      – Może prędzej zarabiają sobie na coś lepszego niż to nasze tutejsze życie – odparł, nie bardzo wiedząc, co ma przy tym na myśli.

      – Nie – rzekła – to już ten los okrutny tak umie celnie wymierzyć, żeby zgnębić biednego człowieka.

      I nagle dała upust żałości:

      – Wiem, że ci ciężko – zapłakała – ale ty tak cierpieć nie możesz jak ja. Bo ty nie czujesz się winien.

      – Winien? Czemu winien?

      – Że Tereńka umarła.

      – Basiu, co ty? Któż tu w ogóle może być temu winien?

      – Ja – szepnęła pani Barbara, błysnąwszy mściwym spojrzeniem. – Ciągle mi się, wiesz, zdaje, że ta śmierć – to kara boska na mnie za to, że jestem taka… to jest, że nie jestem taka, jak być powinnam… że jednym słowem…

      Nie dodała nic więcej, ale Bogumił wiedział, co miała na myśli.

      – Jakaś ty zarozumiała – rzekł ostro. – Myślisz, że Bóg, jeśli jest, ugodziłby na raz tylu ludzi, zasmucił tyle serc i uśmiercił taką słodką istotę po to tylko, żeby ciebie ukarać za jakieś głupstwa, a choćby nawet za jaki wielki grzech? Zostaw lepiej tę biedną zmarłą w spokoju i nie dociekaj tak chytrze wyroków losu.

      Pani Barbara spojrzała na niego z wdzięcznością. O, jakim balsamem były dla niej te szorstkie, stanowcze słowa.

      – Prawda – pomyślała natychmiast – wszakże i Teresa mogła o mnie kiedyś skrycie myśleć lub mówić co złego. Może nawet kiedy bez mojej wiedzy nieładnie wobec mnie postąpiła? A czyżby z tego powodu zasługiwała na karę? Takich rzeczy nie można we wzajemnym stosunku, choćby najlepszym, uniknąć. I ależ oczywiście, że ze strony Tereni było to samo! Wszak była ona jednak zalotną, była nią i wobec Bogumiła, nie żałowała sobie spojrzeń, uśmiechów, ani myśląc, czy to kogo boli. Zatem wszystko w porządku. O, jak to dobrze mieć nie tylko samą siebie na myśli, jaka to ulga, gdy ze złej czy z dobrej strony wziąć drugiego człowieka pod uwagę. Któż to jej mówił kiedyś, że tak się czynić powinno? Prawda, przecież to właśnie Terenia była takiego zdania.

      Lecz mimo te wszystkie wyrównujące, pocieszające myśli pani Barbara nie mogła się obronić od poczucia, że winy Teresy nie mogły mieć tego znaczenia, tej wagi, co grzechy przez nią, Barbarę, popełnione. I zresztą nie chciała widzieć Teresy winną. Nie, to było ucieleśnione dobro, czyż inaczej można by tak po niej cierpieć i płakać? Nagle, jakby wykrzyknięte przez kogoś, rozległy się w pamięci pani Barbary słowa:

      – „Gdybym umarła, to w komodzie… nie, nie w komodzie…” Co to takiego? Jezus Maria! Przecież to Teresa mówiła do niej przed śmiercią takie słowa. Co one znaczyły? Może Teresa chciała jej powierzyć jaką tajemnicę. Co miała w tej komodzie? Nie, nie w komodzie, przecież powiedziała potem, że nie w komodzie… A jednak trzeba było chyba zajrzeć do tej komody. Że też ona mogła o tym zapomnieć! Lecz nawet gdyby pamiętała, czyż miała była zacząć ni stąd, ni zowąd szperać w rzeczach Teresy? Nie, doprawdy, tego sobie nie trzeba wyrzucać. I już przestawała się męczyć na ten temat, gdy błysnęła jej myśl: – A nuż to było coś, co jednak dotyczy Bogumiła! Nie, czyżby w takim razie Terenia jej to chciała powierzyć? Ale rozsądek nie był w stanie powstrzymać natłoku pytań i przypuszczeń wołających: – Czemu nie? a jeśli? – a może właśnie. I pani Barbara siedziała wciąż, nie ruszając się, w kancelarii, w której utknęli, i kiwała się z lekka, na nowo przeniknięta uczuciami strachu, obrazy i winy.

      – Cóż tak nic nie mówisz, kochaneczko? – zapytał w końcu Bogumił, ocknąwszy się z własnej zadumy.

      – Tak sobie rozpamiętywałam – odparła roztargniona. – I nic. Myślę, że masz słuszność. Masz słuszność.

      A po chwili dodała:

      – Wiesz, ja wezmę flanców i pojadę jutro do Tereni. Nasadzę jej astrów i lewkonii. Mam to jeszcze w inspektach. I dowiem się, co tam słychać u biednych dziewczynek.

      Bogumił radził, żeby poczekać nieco, gdyż mogiła jeszcze nie urządzona i nie będzie gdzie sadzić. Pani Barbara przyznała mu rację, a zresztą powstrzymały ją też inne okoliczności. Była zaziębiona, tak że musiała nawet trochę poleżeć, potem Agnisia czegoś gorączkowała; minęło więc sporo czasu, nim się dało pojechać do Teresy.

      Lucjan był człowiekiem czynnym, z niczym niezwlekającym, i pani Barbara zastała mogiłę bardziej urządzoną, niż się mogła spodziewać. Stanowiła ona rodzaj równego z gruntem placyku otoczonego żelazną barierką i zasianego prawdopodobnie trawą, która jednak jeszcze nie powschodziła. Ale w głowach był już nawet umieszczony pomnik: złom[170] różowoszarego granitu z czarnym napisem. Po obu stronach kamienia stała zieleń w doniczkach. Pani Barbara patrzyła uradowana, bardzo jej się to podobało, nie lubiła pretensjonalnych ani kunsztownych pomników i cieszyła się, że Lucjan okazał tyle dobrego smaku. Z ożywieniem, prawie wesoło zaczęła sadzić kwiaty, jakby to miejsce było tylko nowym, bardziej niż inne obchodzącym ją terenem zabiegów i pracy. Potem stanęła w zadumie i usiłowała sobie uprzytomnić, że stoi nad grobem Teresy.

      Na cmentarzu rosły wysokie drzewa, a w nich tuż nad głową pani Barbary drozd-śpiewak wygwizdywał ochoczą, prawie skoczną piosenkę. I dopiero ten śpiew śród zieleni pozłoconej słońcem rozżalił panią Barbarę. Uklękła i płakała, że już żaden z tych dźwięków życia, żaden z tych blasków świata nie będzie przenigdy usłyszany, nie będzie zobaczony ani przez Teresę, ani przez Piotrusia. Nie siebie tym razem żałowała, nie sama zdawała się sobie pokrzywdzona przez śmierć tych dwojga – ich miała w tej chwili za niepowetowanie skrzywdzonych.

      Gdy potem, wycierając oczy, zwróciła się ku wyjściu, ujrzała, że sąsiednią ścieżką szedł ku grobowi Teresy ktoś wysoki, niemal wiotki, i znajomy. Znajomy w taki sposób, że razem z mignięciem tej postaci gorący dreszcz przeniknął panią Barbarę i przyśpieszyła kroku, jak gdyby uciekała. Wnet jednak stanęła i obejrzała się, ale wysmukłej postaci nie było już widać, gęsta zieleń ją skryła.

      – Czy to możliwe – myślała zaskoczona. – Nie, mnie się przywidziało. – Stała, wahając się, czy iść dalej, czy wrócić, czy sprawdzić, czy poczekać. Na koniec wyszła