O, pani Terenia była obdarzona dziwnie podnoszącą na duchu, pokrzepiającą mądrością. Nie wiadomo nawet, skąd ją czerpała, bo żyła sobie zwykłym, podobnym do tylu innych życiem. Ale u niej powszednie, domowe dnie zdawały się być bogatsze w doświadczenia i więcej zajmujące niż u drugiego nie wiem jakie przygody i sączył się z nich zdrój myśli tak posilnych dla każdego, kto się z nią wdał w rozmowę! I wesołość jej usposobienia budziła większe zaufanie niż potoczna wesołość innych. Była to wesołość mężna i wielkoduszna, tak jakby pani Terenia znała do gruntu żałość życia, a kochała je mimo wszystko i kochała nie życie własne, co wielu potrafi, ale życie wszystkich, życie nieba i ziemi.
To tylko dziwne, że choć mówiła: „Nie myśleć wciąż o sobie” – nie brała udziału w żadnych pracach społecznych i dobroczynnych, które właśnie na myśleniu o bliźnich polegały. Nie, do tego nie umiała się wciągnąć, próbowała, lecz to się na nic nie zdało. Dla każdego, z kim ją los zetknął, potrafiła być dobra i znajdowała zawsze możność dopomożenia każdemu w tym, w czym tego najbardziej potrzebował, ale zajmować się tym publicznie i zbiorowo – do tego nie była zdolna.
W tych sprawach rej wodziły dwie główne panie Kalińca, dwie najświetniejsze gwiazdy: Michalina Danielowa Ostrzeńska i jej siostra, rejentowa Holszańska.
Stefanię Holszańską[104] pani Barbara znała dobrze z ostatnich lat swojego panieństwa. Przebywała ona wówczas jakby na dworze swej świetnej siostry i jak wiele panien z otoczenia pani Michaliny – dzięki jej szczęśliwej ręce wyszła niebawem za mąż. Obecnie pyszniła się najpiękniejszymi w Kalińcu złocistymi włosami, najzgrabniejszą „panieńską” figurą i tak wielką miłością męża, jaką nie mogła się poszczycić żadna mężatka na wiele mil wokoło. Rejent Wacław Holszański[105] był podobnym do Araba, wysmukłym śniadym brunetem o gorących i słodkich czarnych oczach. Miał tę właściwość, że niekiedy czynił ustami i zębami taki ruch, jakby chciał ugryźć powietrze. Na przekór namiętnej wschodniej urodzie, usposobienia był potulnego i nieśmiałego. Mówiono, że kochał się był nie w swej obecnej żonie, ale w innej, chodzącej z nią razem panience. Gdy jednak pani Michalina, wziąwszy go na stronę, spojrzała na niego bystro mieniącymi się złotymi oczyma i rzekła: – No i cóż? Widzę przecież, jak wy się w sobie ze Stefcią na zabój kochacie – nie śmiał przeczyć. Nie przeczył też i nadal, gdy mu urządzono zaręczyny i ślub. Jeżeli ta plotka zawierała prawdę, to tym większym tryumfem pani Stefanii było, że dawszy się poznać, wzbudziła potem w mężu miłość tak jawną, że o niej w mieście mówiono.
Ale niezależnie od płomiennego przywiązania swych mężów, obie panie miały u stóp swych całe miasto, nie tylko jako godne hołdów a przy tym nieskazitelne kobiety, ale jako działaczki. One to powołały na powrót do życia obumarłe Towarzystwo Dobroczynności[106], one założyły trzy żłobki i przytułek dla starców, za ich przyczyną miało wkrótce powstać w mieście Towarzystwo Muzyczne[107], im zawdzięczała początek czytelnia publiczna, ich pomysłem były wszystkie kwesty i wenty na ubogich. Panie te dwoiły się i troiły, przewodniczyły i uczestniczyły, wzniecały w ludziach potrzebne do działania ambicje, pobudzały ciężkich do honorowej pracy panów, których potem wysuwały na prezesów, same pozostając tak zwaną duszą i sprężyną każdego przedsięwzięcia.
A to nie wyczerpywało ich energii. Pani Holszańska uprawiała prócz tego muzykę, hodowlę pieska rzadkiej rasy i – mimo bezdzietności – kult domowego ogniska. Pragnęła bowiem, czego pragnie tysiące ludzkich serc: być wszystkim i być wszędzie, i we wszystkim przodować, porywać energią działaczki w mieście, zachwycać wdziękiem niewieścim w domu.
Pani Michalina ognisko domowe trzymała nieco o chłodzie, ale za to próbowała różnego rodzaju interesów, do czego miała wrodzone upodobanie. To prowadziła stancję dla uczniów, to brała w dzierżawę kolekturę loterii, to kupowała i sprzedawała kamienice lub co się nadarzyło. W ten sposób podnosiła znacznie stopę życiową domu, czego Daniel Ostrzeński, zupełnie obojętny na sprawy dochodów, nigdy by nie był osiągnął. Daniel był już teraz także na służbie państwowej, gdyż prywatną szkołę realną, w której przedtem wykładał, zamknięto. Nie opłacała się – mało kto mógł sobie pozwolić na to, by posyłać chłopców do narodowej szkoły, która nie dawała im żadnych praw. Daniel wykładał więc przyrodę, po rosyjsku, według nowych, obostrzonych niedawno przepisów.
Pani Barbara jemu też miała rządową służbę trochę za złe, ale pocieszała się, że być nauczycielem to zawsze lepiej wygląda niż być zwyczajnym urzędnikiem.
Zaś wracając do pań to, prawda, pani Holszańska brała też jeszcze udział w ruchu literackim. Zabiegała o założenie w Kalińcu gazety codziennej i pisywała o miejscowych stosunkach do pism warszawskich. Właśnie w jednym z nich świeżo ukazała się jej rzecz i pani Stefania pokazała to pani Barbarze zapytując: – Czytałaś? – Była to notatka drukowana petitem i zdająca sprawę z odbytego w nadrośniańskim[108] grodzie przedstawienia amatorskiego na kolonie letnie.
– A co? – rzekła szczęśliwa autorka, gdy pani Barbara skończyła czytać. – No, staramy się, jak możemy! – I mówiła to w przekonaniu, że dokonała ważnej rzeczy i że każde jej słowo tętni po całym świecie. Obie siostry miały zawsze to zbawcze przekonanie, tę wiarę w wartość, ważność i trwałość, a przede wszystkim w skuteczność wszystkiego, co czyniły. Lubiły też rozgłos, ale nie były pod tym względem wymagające ani też podejrzliwe. Każde pochlebne zdanie uważały za szczere, każde wydawało im się od razu głosem całego świata. A gdy hołdów chwilowo zabrakło, chętnie głosiły i mnożyły swą sławę same, opowiadając o przeszkodach, które musiały w swej działalności pokonać, i o zwycięstwach, które odnosiły.
Życie ich było inne niż życie Teresy Kociełłowej, ale było też w swoim rodzaju barwne i zajmujące. Z Teresą pani Barbara czuła się mała jak pyłek, ale nie upokorzona, przeciwnie, podniesiona w swej małości na niebotyczne wyżyny. Z nią przebywając, wierzyła, że gdziekolwiek żyć będzie, może wypełniać, jak człowiekowi przystoi, swe przeznaczenie; ogarniał ją spokój i, niczym będąc, wszystko zdawała się trzymać w swym ręku, niczego też się wtedy nie bała i nikomu nie zazdrościła. Znajdując się natomiast w obecności Michasi i Stefanii, czuła się podniecona i rozjątrzona. Tysiąc nadziei błyskało przed jej oczami, tysiąc obaw pogrążało ją w otchłań smutku. Patrząc na nie, to potępiała je w duchu, że są takie gadatliwe, rozrzucone, dziesięć srok, jak to mówią, ciągnące za ogon, to znów myślała, że, mój Boże, ona się tak rwała do szerokiego życia, tutaj wrzało go tyle dokoła, gdy ona musi więdnąć w kącie zabitym od świata deskami. Zazdrościła, jakże to nazwać inaczej, zazdrościła swoim powinowatym. Czyż ona by nie potrafiła zabłysnąć tak jak i one? Posiadały mniej niż ona szkolnej nauki, nie pokończyły nawet pensji, a oto dzięki temu, że nie są na wygnaniu, że obracają się między ludźmi, jakiej to nabrały ogłady umysłowej. Można je dziś po prostu uważać za wykształcone. Stefania, owa Funia Poleska, która jeszcze kilka lat temu myślała, że Darwin to jest miasto, dziś pisze artykuły, czyni to, o czym drudzy tak na próżno marzyli. Tak! Pani Barbara już wiedziała! Nie wykształcenie jest najważniejsze, ale miasto! Miasto, gdzie życie się kłębi, gdzie człowiek nie cofa się, nie zastyga, ale rusza się naprzód. O, gdyby mogli przenieść się do Kalińca! Czy podobna, żeby Bogumił nie znalazł tu pola do pracy? Lucjan mu coś wyszuka. On już tylu ludziom znalazł dobre zajęcia! Był w wielkiej zażyłości i z Michasią, i ze Stefanią, pomagał im w ich dobroczynnych przedsięwzięciach, wyrabiał różne pozwolenia u władz, miał tyle stosunków! A pójdzie to tym łatwiej, że Bogumił bardzo się wszystkim