I miał też inne gusty. Ile razy pragnął się przypodobać i chciał jakim własnym pomysłem pokoje przyozdobić – wywoływał tylko niesmak i oburzenie.
Na szczęście pani Barbara czekała odwiedzin rodziny, a nikt nie wydawał jej się bardziej odpowiednim do radowania się ich nową siedzibą niż rodzina.
Nowe mieszkanie usposobiło ich zresztą tak przedsiębiorczo, że na Wielkanoc tego roku wybrali się sami do Kalińca. Pani Barbara gorączkowała się do tej podróży w nieopisany sposób. Wszystko ją do niej pchało. Teraz już niewątpliwie była w ciąży trzeci czy czwarty miesiąc – na pewno nie wiedziała, bo niezmiernie skrupulatne obliczenia ciągle jej się myliły. Chciała jednak jechać koniecznie, póki jeszcze to nie jest widoczne. To znów jej się zdawało, że wkrótce umrze, i pragnęła przed śmiercią zobaczyć matkę i siostrę, zwłaszcza siostrę. Zaś najczęściej prześladowała ją myśl, że jeśli nie pojadą z poślubną niejako wizytą do rodziny, to rodzina do nich też nigdy nie przyjedzie.
Bogumił nie uważałby tego za szczególniejszą klęskę, ale panią Barbarę ta myśl wytrącała zupełnie z równowagi, była nie do zniesienia. Trzeba więc było jechać, trzeba też było pokazać, że nie są tak związani obowiązkiem, aby nie mogli się ruszyć. Bogumił lękał się, żeby pani Barbarze ta podróż nie zaszkodziła, dużą część drogi odbywało się końmi. Do Mławy pięć mil drogi, a potem z Kutna karetką pocztową[100] cały dzień. Lecz pani Barbara tak bardzo chciała jechać, że się nie bała, i pewnego dnia wyruszyli, zabrawszy koszyk świątecznych wiejskich smakołyków.
7
W Kalińcu mieszkali u Kociełłów i było im tam dobrze. Mąż pani Teresy miał jeszcze jakieś dochody z resztek rodzinnej majętności na Litwie, a prócz tego zajmował niezły urząd w zarządzie gubernialnym. Pani Barbara miała mu to po cichu za złe, ale z drugiej strony ułatwiało to sytuację o tyle, że nie odczuwała w tym domu niższości swego służebnego stanowiska. Przeciwnie, być na służbie w polskim folwarku zdawało jej się czymś dostojniejszym niźli służyć u Rosjan. To poczucie dodawało jej pewności siebie i napełniało nawet jakby wdzięcznością dla szwagra. Był to zresztą przyjemny wesoły człowiek, który przyjął Niechciców otwartym sercem, a potem znikł i mało się przez czas ich pobytu w domu pokazywał. Teresa mówiła, że tak jest zawsze i że nawet dzięki ich przyjazdowi teraz częściej go widzi. Oprócz posady pochłaniały go interesy, do których miał pewnego rodzaju namiętność, a oprócz interesów trzymały go jeszcze za domem i hulanki. Miał sławę najlepszego w Kalińcu znawcy win, karciarza i codziennego gościa starej winiarni Peszkego[101], gdzie w sklepionej izbie, zwanej „kątkiem”, zbierała się lepsza część kalinieckiego męskiego towarzystwa, ta która pragnęła używać krótkiego życia, „nie szlifując”, jak się mówiło, salonów rządowych, co czynili inni bardziej płaszczący się i giętcy. Poza tym, jeśli chodziło o wykształcenie, Teresa Kociełłowa nie zrobiła lepszego wyboru niż pani Barbara. Lucjan Kociełł coś tam skończył i żeby pokazać swą niezależność, wygłaszał czasem wzgardliwe sądy o dziejach literatury rosyjskiej, mówiąc, że tam się wszystko na Łomonosowie[102] zaczyna i na Łomonosowie kończy. Wielkiego zapasu wiedzy jednakże nie posiadał i sprawami umysłowymi zgoła się nie zajmował. Mimo to i mimo nieco obcesowego sposobu bycia uchodził za prawdziwego pana. Umiał obracać się w świecie i wdrażać posłuch dla swych różnych projektów, którymi starał się pobudzić miasto do przedsiębiorczości w kierunku organizowania klubów towarzyskich i akcji dobroczynnej. Twarz miał nieco tatarską, czoło cofnięte i niskie, oczy czarne szeroko rozstawione – spojrzenie wesołe i bystre, głos basowy, postawę wyniosłą, szyję nieco za krótką, a ramiona potężne.
Dwie córki Kociełłów, Oktawia i Sabina, miały już osiem i sześć lat, zaczynały się uczyć. Sabina była prawdomówna, skryta i dzika. Oktawia rezolutna, ciekawa, dosyć wesoła i zmyślna. Obie miały po ojcu silną budowę i skośne czarne oczy, które jednakże miękkim wyrazem przypominały matkę. Obie były przejęte zjawieniem się nieznajomego wujka i obie, każda na swój sposób, garnęły się do niego. Zaś Bogumił nosił je na barana, huśtał na wyciągniętej stopie, gonił je po pokoju, śpiewał z nimi:
Ani ja, ani ty
nie umiemy roboty…[103]
albo inne podobne piosneczki. Dziewczynki były tego rodzaju postępowania bardzo spragnione, gdyż ojciec nigdy się z nimi nie bawił. Gniewał się na nie, że nie były synami, i jak gdyby się wstydził okazywać im czułość. Mówiono, że gdy miała się urodzić młodsza, groził odebraniem sobie życia, jeżeli to też będzie córka. Tak że po przyjściu na świat Sabinki przez dwa dni nie śmiano mu jej pokazać.
Pani Teresa pytała, skąd Bogumił tak umie z dziećmi.
– Nie wiem – rzekła pani Barbara – tam na wsi, jak tylko zejdzie się gdzie z jakimi dziećmi, to też się z nimi tak bawi.
Teresa Kociełłowa nie podupadła bynajmniej w tym związku, który mógł był ją pod wielu względami rozczarować. Pani Barbara nigdy jeszcze nie widziała siostry tak przystojną i ożywioną. Jej lazurowe oczy świeciły prawie natchnionym blaskiem, niewysłowiony uśmiech co chwilę zdobił rumiane, młode usta. Była pełna uroku i zarazem powagi i zdawała się o każdej godzinie żyć całą piersią. Chętnie bywała sama w świecie i chętnie przyjmowała u siebie gości bądź zaproszonych, bądź tych, co czuli potrzebę przychodzenia do niej sami z siebie, a takich było dużo. Bawiła się z córkami, uczyła je, zarządzała domem i jeszcze oprócz tego pracowała na siebie. Tak jest, gdy spostrzegła tryb życia męża, wróciła do swego panieńskiego zajęcia, dawała lekcje na pensji. Była zbyt dumna, aby brać na siebie pieniądze od człowieka, który je wolał wydawać na co innego. Spędzała co dzień pięć godzin poza domem, a resztę dnia poświęcała domowi i przyjaciołom.
Pani Barbara czuła się u niej niby w raju; omówiły ze sobą wszystkie swe ulubione książki, wszystkie sprawy dziejące się na świecie, wszystkie zagadnienia, które w nich obu narosły przez czas, kiedy się nie widziały. Nie mogły się sobą nasycić, nie mogły się na siebie napatrzyć, dość się do siebie naprzytulać, napieścić. Pani Barbara nie już wieczory, ale wręcz noce spędzała w sypialni Kociełłów. Lucjana nie było, rzadko wracał przed drugą lub trzecią nad ranem, Bogumił dawno spał w oddanym Niechcicom gościnnym pokoiku, a Basia i Terenia, leżąc w uścisku na jednym z małżeńskich łóżek, wciąż śmiały się, płakały, szeptały i mówiły. I milkły, i zamyślały się, a z milczenia tego rodziła się nie senność, ale nowa ochoczość, nowy zapał do jeszcze większej rozmowy. A gdy się wreszcie musiały rozstać, było to wprost rozdarcie i pani Barbara szła do siebie, zataczając się jakby duchem pijana, i myślała: – Boże, Boże, czemu życia swego z taką siostrą przeżyć nie można?
Rozmawiały ze sobą i o małżeństwie pani Barbary. Nie mogła ona się skarżyć, wyznała skrycie, że może czuje się zadowolona, zadowolona w tym, w czym się najmniej tego mogła spodziewać – lecz jakież to dalekie od szczęścia, do którego tęskni, gdy tylko sobie przypomni kogoś, czyj widok sam więcej wstrząsał nią całą niż najsłodsze momenty z Bogumiłem.
– Moje dziecko – rzekła na to Teresa, kołysząc siostrę w swych zawsze jakby kwieciem pachnących ramionach – najszczęśliwsze, z czystej miłości małżeństwo zawiera tyle samo niedoli, ile chwil szczęścia bywa w najbardziej chłodnym związku. My przy ślubie zawieramy nie jedno, a kilka małżeństw, gdyż w każdym jest materiał na kilka. A zresztą nie trzeba przeceniać znaczenia faktów samych w sobie, fakty są niczym – a kiedy my tęsknimy do innych zdarzeń, do innego życia, to może, nie wiedząc