– Zobaczmy, co uda nam się upichcić na kolację, dobrze? Coś zdrowego.
– Dobrze, mamusiu.
– Jak było na lekcji tańca?
– Spóźniliśmy się – rzuciła London. – I pani była bardzo, ale to bardzo zła na tatusia.
Vivian zacisnęła usta w wąską kreskę, przez co wyglądała na równie niezadowoloną, jak pani Hamshaw.
*
– A poza sytuacją kryzysową, jak było w pracy? – zapytałem później, kiedy leżeliśmy w łóżku. Widziałem, że wciąż jest na mnie zła.
– W porządku. W kółko spotkania i przyzwyczajanie się do nowego miejsca.
– A lunch ze Spannermanem?
– Chyba dobrze – odparła. Nie dodała nic więcej.
– Myślisz, że będziesz mogła dla niego pracować?
– Chyba nie będę miała z tym żadnego problemu. Większość kadry kierowniczej jest tam od lat.
Pod warunkiem że są kobietami, pomyślałem.
– Daj mi znać, gdyby kiedykolwiek się do ciebie przystawiał, dobrze?
– To tylko praca, Russ. – Westchnęła.
*
Wstałem o świcie i zanim Vivian się obudziła, popracowałem na komputerze. Jej rozmowa ze mną w kuchni była kompletnie beznamiętna. Wręczyła mi listę zakupów i przypomniała, że London ma lekcję gry na pianinie; poprosiła też, żebym dowiedział się, czy kiedy zacznie się rok szkolny, nauczycielka znajdzie dla niej czas we wtorki i czwartki po południu lub wieczorem. Wychodząc, odwróciła się w moją stronę.
– Czy mógłbyś być bardziej sumienny, jeśli chodzi o London? Zawozić ją na czas na zajęcia i przypilnować, żeby jadła jak należy? Nie proszę cię o nic, czego sama nie robiłam przez lata.
Zabolało mnie to, ale zanim zdążyłem się odezwać, drzwi się za nią zamknęły.
*
London zbiegła na dół kilka minut później i zapytała, czy może zjeść na śniadanie płatki Lucky Charms.
– Oczywiście – zgodziłem się chętnie. W głowie wciąż dźwięczały mi słowa Vivian, przez co moje zachowanie można było odczytać jako pasywno-agresywne. – Chcesz do tego mleka czekoladowego?
– Tak!
– Tak myślałem – rzuciłem, zastanawiając się, jak moja żona zareagowałaby na coś takiego.
Po śniadaniu London bawiła się lalkami, a ja uczesałem ją, ubrałem i zawiozłem na lekcję gry na pianinie. Pamiętałem, żeby zapytać nauczycielkę o zmianę planu zajęć, i jak szalony pognałem do domu rodziców.
– O, jesteście – powitała mnie mama, kiedy przekroczyłem próg. Pocałowała London, a ja zauważyłem, że nie ma na sobie fartucha. Zamiast tego była ubrana w fioletową sukienkę.
– Oczywiście, że jesteśmy – odparłem. – Ale wpadłem tylko na kilka minut, bo nie chcę się spóźnić.
Poklepała London po plecach.
– London, kochanie? Może spróbujesz ciasteczek, które upiekłyśmy wczoraj? Są w słoiku przy tosterze.
– Wiem, gdzie są – odparła London i w podskokach pognała do kuchni, jakby słodkie płatki śniadaniowe jej nie wystarczyły.
– Naprawdę doceniam, że mi pomagasz – zwróciłem się do mamy.
– W tym problem.
– To znaczy?
– Dziś z paniami z Ruchu Czerwonych Kapeluszy wybieram się na lunch. – Mówiąc to, wskazała kapelusz leżący na stoliku przy drzwiach; był czerwony jak szminka klauna i ozdobiony pawimi piórami.
– Ale przecież mówiłem, że w tym tygodniu codziennie mam spotkania.
– Pamiętam. Ale pytałeś tylko, czy mogłabym się zająć London w poniedziałek.
– Zakładałem, że wiesz, o co mi chodzi. Poza tym London uwielbia być z tobą.
Położyła mi rękę na ramieniu.
– Russ… Wiesz, jak bardzo kocham London, ale nie mogę zajmować się nią codziennie, aż do rozpoczęcia roku szkolnego. Mam obowiązki, podobnie jak ty.
– To przejściowa sytuacja – zaprotestowałem. – Mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu nie będziesz musiała.
– Jutro nie będzie mnie w domu. W klubie ogrodniczym odbywają się szkolenia na temat tulipanów i żonkili; będzie też można kupić cebulki egzotycznych roślin. Chcę na wiosnę zaskoczyć twojego ojca. Wiesz, że nie ma szczęścia do tulipanów. A w czwartki i piątki pracuję jako wolontariuszka.
– Och – jęknąłem, czując, że serce podchodzi mi do gardła. Usłyszałem, jak mama wzdycha.
– A dziś, skoro London już tu jest… O której kończysz spotkanie?
– Za piętnaście dwunasta?
– Lunch zaczyna się o dwunastej, może więc przyjedziesz po nią do restauracji? Może posiedzieć ze mną i moimi przyjaciółkami, dopóki jej nie odbierzesz.
– Byłoby świetnie. – Odetchnąłem z ulgą. – Gdzie to jest?
Wspomniała o miejscu, które znałem, choć nigdy wcześniej tam nie byłem.
– Przypomnij mi, o której masz spotkanie?
Spotkanie. Jasna cholera.
– Muszę lecieć, mamo. Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczny.
*
– Poważnie? – zapytała Marge. – Jesteś zły na mamę, bo przypadkiem ma własne życie?
Jechałem autostradą, rozmawiając przez słuchawkę z bluetoothem.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Przez cały tydzień mam spotkania. I co ja teraz zrobię?
– Halo? Podrzuć ją do ośrodka opieki dziennej. Wynajmij na kilka godzin opiekunkę. Poproś któregoś z sąsiadów. Zorganizuj wspólne zabawy dla dzieciaków z sąsiedztwa i zostaw małą pod opieką innych rodziców.
– Nie miałem chwili wolnego, żeby się nad tym zastanowić.
– A ze mną masz czas rozmawiać.
Bo miałem nadzieję, że może dasz radę jutro zająć się London przez kilka godzin, pomyślałem.
– Vivian i ja rozmawialiśmy o tym. London wystarczająco przeżywa to, że Vivian poszła do pracy.
– Czyżby?
Oprócz wyraźnej niechęci do zajęć tanecznych nie zauważyłem. Ale…
– W każdym razie dzwonię, bo miałem nadzieję, że…
– Nawet o tym nie myśl – ostrzegła mnie.
– O czym?
– Chcesz poprosić, żebym jutro zaopiekowała się London, skoro mama nie może. Albo w czwartek, albo w piątek. Albo najlepiej przez kolejne trzy dni.
Jak już mówiłem, Marge jest mądra.
– Nie wiem, o czym mówisz.
Niemal widziałem, jak przewraca oczami.
– Nie udawaj głupiego i nawet nie próbuj zaprzeczać. Inaczej po co byś dzwonił? Wiesz, ile razy w ciągu ostatnich