Upał. Marcin Ciszewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marcin Ciszewski
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 9788364523861
Скачать книгу
Potyczki z Wenderlichem z reguły należały do hitów Biura. Stugębna korytarzowa plotka wyolbrzymiała je, przekształcała i pozwalała żyć własnym życiem.

      – Twoja decyzja – odparł Wenderlich, sprawiając wrażenie, jakby z trudem powstrzymywał się od wzruszenia ramionami. – Mówię tylko, że mamy mało ludzi i wszyscy są zarobieni po uszy. Al-Zahiri wpłacił pieniądze na trefną fundację i może mieć powiązania z atakiem na Bali. To jednak wcale nie znaczy, że teraz przygotowuje zamach. A tym bardziej że przygotowuje zamach u nas.

      – A gdzie? – Krzeptowski przechylił głowę.

      Mentorski ton Wenderlicha irytował go chyba jeszcze bardziej niż Jakuba.

      – Na Ukrainie, w Niemczech, Anglii. Za miesiąc masz olimpiadę w Londynie. Znacznie lepszy cel niż nasze wiekopomne mistrzostwa.

      Wenderlich nie znosił piłki nożnej, co zresztą demonstrował na każdym kroku. Do swoich obowiązków podchodził rzetelnie, ale ogólnonarodową histerię wytworzoną dookoła imprezy uważał za absurd. Szczycił się tym, że nie oglądał nawet minuty żadnego meczu.

      Jednak w tej kwestii mógł mieć rację. Jeden z przygotowanych przez analityków scenariuszy zakładał, iż Euro posłuży za parawan do przygotowania wielkiego zamachu lub nawet serii zamachów przeprowadzonych podczas olimpiady w Londynie, imprezie mającej, bez żadnej przesady, globalny charakter, z wielomiliardową widownią telewizyjną jako głównym odbiorcą i adresatem komunikatów wysyłanych przez terrorystów.

      Krzeptowski nieznacznie podniósł głowę. Tyszkiewicz, choć widział go tylko kątem oka, doskonale zdawał sobie sprawę, że za chwilę w niewielkim pokoju wybuchnie lokalna wersja kryzysu kubańskiego

      – Racja – powiedział szybko. – Może być parawanem. Ale nie musi. Jednak wszystko, co na razie odkrył Antoni, jest związane z Polską, więc nie mam zamiaru tego lekceważyć. Antoni…

      – Tak? – Smotrycz oderwał wzrok od laptopa. Sprawiał wrażenie, jakby animozje pomiędzy członkami Biura nie interesowały go w najmniejszym stopniu.

      – Szukaj dalej. Idź tropem pieniędzy. Skąd fundacja wzięła trzy miliony w gotówce? Sprawdź te zbiórki. W ogóle ich finanse. Dalej. Skąd kasę ma al-Zahiri? Ile deklarował na granicy? Przywiózł z Pakistanu w kieszeni? Ma konto? Sprawdź.

      – Tak jest. – Smotrycz zaczął zamykać komputer.

      Barbara Rakoczy wstała.

      – Nadkomisarz Wenderlich nawiąże kontakt z Abwehrą i rozpyta się na okoliczność fizycznej obecności al-Zahiriego. Chcę wiedzieć, gdzie jest i czym się zajmuje. Przykleimy mu ogon, założymy podsłuch. A potem zobaczymy.

      Wenderlich się skrzywił, ale nie protestował. Nie miał racjonalnych argumentów, by protestować. Ze swoim sceptycyzmem wolał się nie wychylać, ponieważ miał już okazję na tyle poznać Tyszkiewicza, by wiedzieć, że wyrażenie sceptycyzmu niepopartego faktami czy prawidłowo umotywowanymi hipotezami naraziłoby go na reprymendę, której wolałby uniknąć. Zwłaszcza przy tylu świadkach. Doszedł do wniosku, że dzięki dobrym nieoficjalnym kontaktom z kilkoma wysoko postawionymi pracownikami Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego wykonanie polecenia nie będzie kosztowało go zbyt wiele. Postanowił więc je wykonać.

      Wszyscy wstali.

      Drzwi otworzyły się z hukiem.

      – Zamach! Zamach! Pieprzony samobójca! – Dyżurny z sekcji łączności był czerwony na twarzy i sprawiał wrażenie nieprzytomnego.

      Orkiestra podnieconych głosów w jednej chwili wypełniła pomieszczenie.

      – Spokój! – By przekrzyczeć gwar, Tyszkiewicz musiał podnieść głos. Szybkim krokiem podszedł do spoconego łącznościowca. Gwar ucichł nieco. – Gdzie, kto i kiedy? Precyzyjny meldunek!

      Technik starał się opanować. Przeszedł w końcu wiele szkoleń, które miały go przygotować do takich chwil jak ta.

      – Dziesięć, może jedenaście minut temu. Obok Dworca Centralnego, vis-à-vis Marriotta. Zamachowiec samobójca. Obezwładnił go patrol.

      – Nie doszło do wybuchu? – Jakub, który słuchał odpowiedzi łącznościowca już niemal w biegu, zatrzymał się.

      – Zdaje się, że nie. Nic więcej nie wiadomo. Mundurowi skontaktowali się ze swoją komendą, a ci zawiadomili nas. Mam informację z drugiej ręki.

      – Podnoście sekcje alarmowe! – krzyknął Jakub w stronę Olbrychta i Goździka. – Cały sprzęt. A ty – zwrócił się do Jadwigi – ściągnij mundurowych do odizolowania terenu. Już.

      Ruszył, nawet się nie oglądając. Już na korytarzu stwierdził, że dobrze się stało, że dziś dyżur oficera koordynatora pełni podkomisarz Jadwiga Stec. Na niej można było polegać.

      5

      Zabijam. Wciąż zabijam.

      I wciąż bezskutecznie. Bo tylko w wyobraźni.

      Ale to się zmieni.

      Już wkrótce.

      Ponieważ bardzo chcę zabić i wiem, jak to zrobić.

      Mam do uporządkowania swój kawałek świata. Może niewielki, może nikogo on nie obchodzi, ale przecież dla mnie jest najważniejszy. Za mną dużo pracy, bardzo dużo. Ale to praca przyjemna, bo zaplanowana, przemyślana. Końcowy etap wielkiego procesu, który wiele lat temu zapoczątkowany został przez Wypadek. Od Wypadku zmieniło się wszystko; moja fizyczność, której przez długi czas nie akceptowałem, a dziś nawet lubię. Przecież to moja fizyczność. Innej nie mam. Ale przede wszystkim psyche, osobowość, inteligencja.

      I w końcu wiedza.

      Zmieniła się także kontrola Onych. Oni już nie są ze mną fizycznie. Ale przecież nie znaczy to, że stracili wpływ.

      Białe ściany pokoju otaczają mnie ze wszystkich stron. Czyste. Nieskalane. Doprowadzenie ich do tego stanu kosztowało mnie wiele pracy, wiele trudu. Ale opłaciło się: idealna, równa biel uspokaja, skłania do refleksji, do skupienia, nadaje sens myślom.

      Oni byliby zadowoleni.

      W końcu dobijam do celu. W końcu stanie się to, o czym myślę już od wielu lat. Na zewnątrz zapanuje chaos, myśli natomiast uspokoją się w sposób ostateczny, całkowity.

      Oddam razy, które kiedyś otrzymałem.

      Zadam Cios.

      6

      Jakub jechał na tyle szybko, na ile pozwalały poranne warszawskie korki. Syrena służbowej dwustukonnej alfy romeo wyła jak potępiona, migacz umieszczony na dachu błyskał nerwowym światłem. Tyszkiewicz klął, kręcił kierownicą i deptał na przemian pedały hamulca i gazu. Krzeptowski, przyklejony do radia, na kodowanym kanale próbował dowiedzieć się czegoś więcej o niedawnym wydarzeniu. Ale w eterze dominował zamęt. Nikt nie wiedział niczego ponad to, co raportował dyżurny. Krzeptowski gromkim głosem przejął dowodzenie akcją: wydawał rozkazy oddziałom prewencji, każąc im odizolować miejsce zdarzenia i zorganizować jak najszerszą strefę ochronną.

      Jechali zatłoczoną aleją Niepodległości. Alfa, potem land cruisery z chłopakami Goździka, nieco z tyłu ciężkie wozy pirotechników. Na wysokości ponurego gmaszyska Głównego Urzędu Statystycznego korek zatrzymał ich na amen. Jakub, niewiele się zastanawiając, skręcił na trawnik. Amortyzatory zaprotestowały jękliwie, ale dbałość o państwowy sprzęt nie była w tym momencie czymś, co zaprzątało myśli Tyszkiewicza. Zrył kołami miękką ziemię, skoczył z wysokiego krawężnika, z powrotem znalazł się na ulicy, minął o centymetr jeden z ruszających samochodów, wjechał z powrotem na chodnik i z pięścią wbitą w klakson (którego dźwięk