Drzewo życia. Louis de Wohl. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Louis de Wohl
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-257-0649-4
Скачать книгу
Rzymianie, są króliki i stały się już plagą. Czy Gullo dał ci coś do jedzenia? Dobrze. Jesteś gotowy?

      – Nie pożegnałem się jeszcze z królem...

      – Ach, ojciec... nie będzie go przez parę godzin. Zawsze wstaje wcześnie i wychodzi. Zobaczysz go innym razem.

      – Tego nie jestem pewny – odparł Konstancjusz, a ona się roześmiała.

      – O tak, na pewno. Słyszałeś, że tak powiedział.

      – Cóż, skoro tak powiedział...

      Wzruszyła ramionami.

      – Nie znasz go, a ja trochę tak. Jeśli tak mówi, to tak będzie. On wie takie rzeczy. Jedziemy?

      – My?

      – Jadę z tobą. Ktoś musi odprowadzić konie.

      – Czuje się zaszczycony – mruknął Konstancjusz. Dziw­-na dziewczyna. Dziwny starzec.

      – To jedynie godzina jazdy, jeżeli zna się drogę, tak jak ja.

      Wsiadł na srokacza, szczękając zbroją. Rasa hiszpańska jest całkiem niezła. On też był w dobrych rękach.

      Zawróciła kasztanka i odjechała, nie oglądając się za siebie.

      Ruszył za nią i dogonił ją.

      – Tam jest stary obóz rzymski – powiedziała niedbałym tonem. – Ojciec buduje wokół niego małe miasto. Mówi, że któregoś dnia połączy się z Camoludunum. Nazywają je Coel Castra.

      Konstancjusz przypomniał sobie, co Karoniusz mówił mu o starym obozie.

      – Za blisko morza – nie wiem, skąd mojemu szlachetnemu poprzednikowi przyszło do głowy, by zbudować go tutaj. Żadnych możliwości strategicznych. Beznadziejna lokalizacja.

      – Wkrótce przekroczymy rzekę – powiedziała Helena. – Znam bród. Jesteś niezłym jeźdźcem.

      Jej pochwała odebrała mu mowę. Uczeń renomowanej rzymskiej szkoły jeździeckiej, instruktor najlepszych oddziałów konnych na świecie – „niezły jeździec”. O bogowie!

      – Ty jeździsz jak sama Hippolita – powiedział z błyskiem w oku. – I pewnie była do ciebie podobna.

      – Kim ona była? – zapytała podejrzliwie Helena.

      – Królową amazonek.

      – Tu jest rzeka.

      Konstancjusz ostro ściągnął wodze. W dali, na szczycie niewielkiego wzgórza, stał nieruchomo jakiś mężczyzna. Zbyt daleko, by można było dostrzec więcej niż długi niebieski płaszcz i głowę ze zwichrzonymi siwymi włosami. To mógł być samotny stary pasterz lub rolnik.

      Coś mu jednak mówiło, że to król.

      Chciał powiedzieć o tym Helenie, ale ona jechała dalej i była już na środku brodu. Zadowolił się uniesieniem ręki, by pozdrowić samotną postać na szczycie. Nie otrzymał jednak odpowiedzi, więc wjechał w rzekę.

      Wśród bryzgów płynącej wody dotarł na drugi brzeg, gdzie dziewczyna już na niego czekała.

      – Zdawało mi się, że widziałem przed chwilą twojego ojca – powiedział. – Tam, na wzgórzu.

      – Możliwe – odrzekła spokojnie Helena. – Nigdy nie wiadomo, gdzie się pojawi.

      Spięła kasztanka ostrogami do galopu i Konstancjusz domyślił się, że nie chce o tym rozmawiać.

      W godzinę później dojechali do obozu od południa. Strażnik przy Porta Decumana zasalutował.

      – Chodź ze mną do namiotu – zaproponował Konstancjusz. – Konie dostaną trochę jęczmienia, a my puchar wina.

      – Nie chce mi się pić – odrzekła szorstko. – A konie nie są głodne.

      Nim zdążył odpowiedzieć, podszedł do nich Kwintus Balbus, nieskazitelny Balbus.

      – O, jesteś, Konstancjuszu – powiedział. – Wszyscy myśleli, że przytrafił ci się jakiś wypadek. Mieli rację – jakże zachwycający!

      Mówił z nosowym akcentem, jaki w tamtym czasie wyróżniał rzymską elitę. Nie był w Brytanii dość długo, by się go pozbyć.

      Konstancjusz zmarszczył brwi.

      – Trybunie Kwintusie Balbusie – powiedział. – To księżniczka Helena, córka króla Koeliusza.

      Balbus uśmiechnął się z zadowoleniem.

      – Na Jowisza, wiesz, jak to się robi, prawda, Konstancjuszu? Inspekcja brytyjskiego wybrzeża za dnia i brytyjskiej księżniczki w nocy, co? Dobra robota.

      Twarz Konstancjusza, blada z natury, teraz poszarzała.

      – Chyba jesteś pijany. Natychmiast przeproś księżniczkę za prostackie zachowanie – rozkazał.

      Elegancki Balbus podszedł bliżej.

      – Po co ten ton, przyjacielu – tylko dlatego, że się dobrze zabawiłeś z miejscowym kwiatem?...

      Konstancjusz zeskoczył z konia i dopadł drugiego trybuna.

      – Przeprosisz natychmiast, czy mam cię zmusić?

      Balbus jednak, tak jak wszyscy tchórze, bał się okazać swoje tchórzostwo.

      – Zmusić mnie? – spytał hardo. – Chciałbym wiedzieć, jak?

      – Pokażę ci! – ryknął Konstancjusz, rzucając tarczę i chwytając go za gardło. Owładnęła nim ślepa furia. Balbus uderzył go pięścią w twarz, ale Konstancjusz nawet tego nie poczuł. Coraz mocniej zaciskał palce na znienawidzonej szyi. Dopiero gdy usłyszał tętent końskich kopyt, podniósł głowę. To była Helena, która odjeżdżała galopem na kasztanku, prowadząc srokacza. Czarne włosy powiewały za nią jak flaga.

      Konstancjusz zaklął, rozluźnił palce na szyi Balbusa i z rozmachem uderzył go pięścią w twarz.

      Balbus zachwiał się i upadł do tyłu – do nóg wysokiego, brzuchatego mężczyzny w pełnym umundurowaniu cesarskiego legata. Za nim stało kilkunastu oficerów, których twarze wyrażały wszystkie emocje: zgrozę, wesołość, rozbawienie, pogardę.

      – Piękne przedstawienie – powiedział legat. – Obaj stawicie się u mnie do raportu za pół godziny. – Odwrócił się i odszedł, a za nim jego sztab.

      Konstancjusz spojrzał na Balbusa, któremu pomagało wstać dwóch silnych setników. Nawet podniesienie go nie było prostą sprawą.

      – Jeszcze z tobą nie skończyłem – powiedział Konstancjusz, zanim odszedł, wciąż kipiąc z wściekłości. Nic dziwnego, że nie lubiła Rzymian. Wszystkich tych przeklętych, sprośnych idiotów...

      Minęło trochę czasu, nim uspokoił się na tyle, by ocenić swoją sytuację. Co za pech, że Karoniusz właśnie teraz wrócił z Aquae Sulis – jeszcze gorzej, że widział, co się stało. I Balbus, choć z niezbyt dobrej rodziny, miał kilku wpływowych znajomych i w Mediolanie, i w Rzymie. To na pewno nie ułatwi mu życia i może zaszkodzić jego karierze.

      Przetarł nos i usta, zobaczył na dłoni krew i uśmiechnął się. Mimo wszystko dobrze zrobił. Nie pamiętał, by tak się rozwścieczył od tamtego dnia, ponad siedem lat temu, kiedy został zamknięty w koszarach przez wyższego rangą oficera, który chciał się go pozbyć, ponieważ obaj starali się o tę samą kobietę.

      W międzyczasie pojawił się Rufus z zatroskanym wyrazem twarzy.

      – I jak, Rufusie, grałeś w kości?

      Stary ordynans gderał jak matka, której dziecko wróciło brudne