Drzewo życia. Louis de Wohl. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Louis de Wohl
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-257-0649-4
Скачать книгу
nowej sytuacji. Ostatnia rzecz, o jakiej by pomyślał, to spotkanie z wrogiem. Tu nie było wojny. To prawda, że zawsze toczyła się na dalekiej północy, z barbarzyńskimi plemionami za murem, malującymi swoje ciała. Ale mur znajdował się o kilkaset kilometrów stąd, a tutaj była spokojna brytyjska prowincja – przynajmniej dotąd tak mu się zdawało.

      Co do rozbójników – cóż, byli oczywiście wszechobecni. Ale jaki rozbójnik o zdrowych zmysłach wybrałby ten nieprzyjazny krajobraz na miejsce napaści?

      Zrobił to, co instynktownie robi żołnierz stający przed niespodziewanym wyzwaniem: wysunął do przodu swoją małą tarczę i położył prawą dłoń na rękojeści miecza. Umysł potrzebował jednak więcej czasu niż ciało, by sobie wszystko poukładać.

      – A kim ty jesteś? – odpowiedział pytaniem, bardziej zaciekawiony niż zdenerwowany. Wyzywający głos znów się odezwał:

      – To nieważne. Ja jestem u siebie, ty nie, więc ty odpowiedz na moje pytanie.

      Głos był bardzo gniewny – a zarazem bardzo młody.

      Roześmiał się.

      – Nigdy nie widziałeś rzymskiego trybuna?

      – Głupi jesteś – odpowiedział głos. – Jak mam rozpoznać stopień wojskowy w tej mgle?

      Przeciwnik mówił doskonałą łaciną, choć z wyraźnie obcym akcentem.

      Teraz trybun się zdenerwował.

      – Trybun Konstancjusz z Dwudziestego Legionu melduje się – powiedział z gryzącą ironią. – A ty kim do diabła jesteś i gdzie się chowasz?

      – Tu jestem – odrzekł głos. Cień stał się widoczny we mgle, bardzo szczupły i na oko nieuzbrojony.

      Konstancjusz postąpił o dwa ostrożne kroki do przodu – ziemia była bardzo śliska. Odrzucił tarczę na plecy i chwycił szczupłe ramię przeciwnika.

      – Niech na ciebie popatrzę – powiedział surowym tonem – i spojrzał w twarz dziewczyny.

      Była bardzo młoda – siedemnaście, osiemnaście lat, chyba nie więcej.

      Wiele tutejszych kobiet było urodziwych w jakiś dziki, mroczny sposób i ta nie stanowiła wyjątku. Przynajmniej tak pomyślał, patrząc na jej ładnie wyrzeźbione rysy. Sprawiała też wrażenie zgrabnej, z tego, co zdołał dojrzeć w tym mroku dnia.

      Roześmiał się.

      – Moja droga, chyba źle wybrałaś porę na spotkanie z ukochanym...

      – Nie mam ukochanego – odparła pogardliwym tonem. – Puść moje ramię.

      Posłuchał jej ku własnemu zdziwieniu. Miała bardziej ozdobną suknię niż te, które dotąd widział, i nosiła perły.

      – Powiedziałem ci, kim jestem – rzekł. – Nie sądzisz, że ty też mogłabyś się przedstawić?

      – Elen – odpowiedziała dziewczyna. – A ty możesz być trybunem, ale ja wiem o tobie coś jeszcze.

      – Co takiego?

      – Zabłądziłeś. Nie wiesz, gdzie jesteś. Inaczej by cię tu nie było.

      Uniósł brwi.

      – A dlaczego nie?

      – Ponieważ ta ziemia jest święta. Tylko druidom wolno tutaj wchodzić.

      Konstancjusz zmarszczył brwi. Niepisane prawo rzymskiej armii mówiło, by nie wtrącać się do miejscowych bogów i ich kultu. Nie tyle z powodu ich potencjalnej mocy, choć z tym nigdy nic nie wiadomo, lecz głównie dlatego, że była to zła polityka. Powodowała dużo problemów, nie przynosząc korzyści, a Karoniusz nienawidził trudności, zwłaszcza niepotrzebnych. Jeśli ta ziemia była święta... dziewczyna zasiała w nim wątpliwość, ale również dała mu punkt zaczepienia.

      – A więc jesteś druidką – powiedział żartobliwym tonem. – Młodo ich dziś wybierają.

      – Głupi jesteś – dziewczyny wcale to nie rozbawiło. – Oczywiście, że nie jestem druidką. Ale wolno mi tu wchodzić jako królewskiej córce.

      To było jeszcze gorsze – jeśli prawdziwe. Mogła wpaść w histerię i zacząć krzyczeć, a Karoniusz musiałby się zmierzyć z niebywałym skandalem, kiedy nowina dotarłaby do niego w Aquae Sulis. „Królewska córka”. Jedynym królem w okolicy był stary Koeliusz, rezydujący gdzieś w pobliżu Camulodunum.

      – Jak ma na imię twój ojciec, księżniczko?

      – Coel – chyba to wiesz? Wszyscy trybuni, których wcześniej spotkałam, wiedzieli.

      – A wielu ich spotkałaś?

      – Zbyt wielu – odparła kwaśnym tonem księżnicz­ka Elen.

      Roześmiał się.

      – Chyba ich nie lubisz.

      – Nie lubię Rzymian. Ale nie powtarzaj tego mojemu ojcu, bo on nie lubi, kiedy mówię prawdę.

      Konstancjusz był już trochę rozbawiony.

      – Właściwie ma rację, to niebezpieczne.

      Zaperzyła się.

      – Co za głupstwa opowiadasz! Mój ojciec jest odważniejszy od każdego Rzymianina. Twierdzi jednak, że nie należy mówić prawdy, która rani ludzi.

      – To miłe z jego strony – przyznał Konstancjusz. – A ty się z nim nie zgadzasz?

      Potrząsnęła głową.

      – Nie mam nic przeciw ranieniu ludzi, kiedy na to zasługują.

      Obiecująca młoda dama, pomyślał Konstancjusz. Ale przypomniał sobie, co powiedziała o świętej ziemi.

      – Co do jednego masz rację – rzekł. – Naprawdę zabłądziłem we mgle i przepraszam, że tu przyszedłem. Przysięgam na wszystkich bogów.

      Trudno mu było ukryć uśmiech. Prawdopodobieństwo, że bogowie wezmą mu za złe tę przysięgę, było niewielkie – w ostatnich godzinach naprawdę żałował, że przybył do Brytanii.

      Dziewczyna rzuciła mu zakłopotane spojrzenie.

      – Przyznałeś, że zabłądziłeś, i przeprosiłeś za to – powiedziała. – Więc teraz chcę ci pomóc.

      – Miło z twojej strony – mruknął Konstancjusz. – Idziemy?

      Skinęła głową i poprowadziła go.

      – Jak daleko jestem od nowego obozu?

      – Co najmniej pięć godzin. Nie zajdziesz tam przed zmrokiem. Zabieram cię do mojego ojca.

      Trybun rozważał to przez chwilę. Stary Koeliusz był uważany za kogoś w rodzaju samotnego wilka. Widziało go tylko kilku oficerów z obecnego garnizonu. Karoniusz, oczywiście, i dwóch lub trzech innych. Spotkanie z nim nie było najlepszym pomysłem – mogło spowodować dyplomatyczne komplikacje.

      Potem wzruszył ramionami. Stał się zbyt ostrożny w pozłacanym cesarskim mieście Mediolanie, gdzie wszystko, co zrobił lub nie, czy też powiedział lub nie, było przeinaczane przez dworzan. Poza tym, jakie miał inne wyjście? Do tego był przemoczony i głodny.

      – Dobrze, księżniczko – powiedział. – Ile czasu nam to zajmie?

      – Pół godziny drogą, którą idziemy. Gdybym szła sama – połowę tego czasu.

      Roześmiał się.

      – Nie nosisz broni – powiedział.

      – Ty też nie musisz – padła szybka odpowiedź. – W tym kraju panuje pokój, jak sądzę. Ale wy, Rzymianie,