A teraz przewiozłem go na drugą stronę, by mógł spojrzeć na miejsce, gdzie się urodził, przez rzekę, z dołu i z oddalenia, lecz wciąż nie umiał sobie przypomnieć. Pojechaliśmy dalej, w dół, do wsi, gdzie nie było kościoła i skąd w niedzielę ludzie przypływali łodzią. Nic się nie zmieniło. Wieś wciąż była mała, nie dorobiła się Bożego przybytku. Rzucona na skraj wielkich pól, wciśnięta między las a nurt, wyglądała na opuszczoną. Droga kończyła się zaraz za ostatnimi domami. Nikt nie wyglądał z okien, nikt nie patrzył zza płotu. Ale było schludnie. Poukładali wszystko, poopierali o ściany, poprzykrywali. Stanąłem na skraju mokrych łąk z dalekim widokiem na wieżę kościoła. Ktoś się jednak zjawił. Przyszedł od strony wsi. Był stary. Powiedzieliśmy mu, że szukamy miejsca, gdzie podczas wojny stał most. Bez zdziwienia, bez wahania wskazał przed siebie.
– Pod kościołem – powiedział.
Jakby nie było tych wszystkich lat. Jakby Ruscy i Niemcy odeszli wczoraj albo nie odeszli wcale.
Na polach stały bunkry. Czasami też w obejściach, w środku wsi. Wielkie jak domy, zwaliste betonowe sześciany, z których artyleria miała prowadzić ostrzał w stronę przepraw. Strzegły nagich podejść od strony rzeki. Obrośnięte krzewami czarnego bzu, niektóre trochę przechylone, bo grunt się osunął, ale wciąż gotowe. Nic tylko wejść, rozstawić broń, naszykować amunicję i patrzeć w dal spod betonowych okapów, czy drobnym, przyczajonym truchtem nie nadciąga o świcie wróg. Czuwały, pozostawione jakby na rozmnożenie. Na wszelki wypadek. Żeby mieszkańcy nie zapomnieli, że żyją w rozległym, płaskim kraju, przez który dobrze się jedzie i dobrze maszeruje. Chciałem się zatrzymać, wejść do jednego z nich i sprawdzić, jak to jest w tych grubych szarych ścianach. Wyobrazić sobie, że wokół hula ogień i siedzi się w czymś, co tak samo przypomina schronienie, jak i grób. Lecz pomyślałem sobie, że tam, w środku, znajdę co najwyżej wyschnięte gówno i potłuczone szkło. Że nawet jeśli coś było, to chłopcy dawno już przebrali. Łuski, niewypały, hełmy, resztki taśm, rupieciarnia śmierci przeżarta, kruszejąca w palcach. Wystarczyło pogrzebać w piachu i już. Sięgnąć w głąb ziemi i samo wychodziło na powierzchnię. Rdzawe i łamliwe. Zresztą jego i tak nie będzie to interesować. Miał to w skali jeden do jednego i nie potrzebował smętnego rimejku. W ogóle interesowało go coraz mniej. Musiałem sam wypuszczać się w głąb jego pamięci.
Przez płaską równinę pojechaliśmy do miasteczka. Chciałem, żeby zobaczył dom, w którym mieszkał na stancji, gdy chodził do szkoły. Stał na rogu rynku, przesłonięty drzewami. Ściany miał obite szarą papą. On mieszkał na piętrze. Na parterze był nielegalny wyszynk. Tak opowiadał. W nocy słychać było krzyki mężczyzn i piski kobiet. W 1950 albo 1951 roku. Szkło butelek miało zimny, niebieskawy odcień. Pili i wspominali wojnę. Nie było innych wspomnień. Nie mógł spać od tych głosów, od tego gorąca i dymu przesączających się przez deski podłogi. Od śmiechu kobiet. Gdy się ma piętnaście lat, nie można od takich rzeczy zasnąć. Od wspominania wojny, która przecież wciąż trwała i jak wódka czadziła umysły. Wojna nie kończy się nigdy dla kogoś, kto ją widział. Milicja też przychodziła i piła. I wojsko przychodziło, i wszyscy inni. Więc nie dało się spać. Opowiadali historie, które razem z dymem i gorącem wchodziły do ciasnego pokoju. Lecz były niewyraźne. Groźne, brudne i niejasne, stłumione drewnem podłogi. Jakby ktoś ze skrzyni, z rozgrzanej, dusznej trumny opowiadał. Było ich trzech albo czterech, kładli się na podłodze i przez deski próbowali usłyszeć więcej.
Teraz patrzył na szary dom na rogu rynku i nie miał nic do powiedzenia. Pokiwał tylko głową, gdy zapytałem, czy to środkowe okno na górze było jego. Mógł z niego widzieć całe życie miasteczka. Wszyscy prędzej czy później tędy przechodzili albo turkotali furkami. Wynurzali się z wojennej ciemności i nasłuchiwali, czy Niemiec nie wróci, Żyd nie zmartwychwstanie, czy Ruski nie odejdzie. Przyczajeni i czujni. I dopiero nocą pod podłogą, w dymie i gorącu mijał im strach, gdy pili z zimnoszarych butelek. Więc za dnia ich widział, a w nocy mógł słyszeć, że Niemcy, że Żydzi, że Ruscy i że w ogóle chuj. Bo wojna się skończyła, ale nie minęła. Bo wojna tutaj nie mijała nigdy. Dlatego byli tacy przyczajeni i czujni i wyglądali odejścia, powrotu albo zmartwychwstania. Mieli ten kraj, ale on nie był ich. Żyli tu, odkąd pamiętali, ale nie na swoim. Zawsze mógł ktoś przyjść i zabrać, a potem zjawiał się następny i oddawał to niby ich własne, ale cudze. Siedzieli i pili w żydowskim domu nocą, nasłuchując, czy Niemiec nie wróci, Ruski nie wygoni i w ogóle chuj, bo raz po raz trupy zjawiały się za tym stołem, pod ciemną lampą i w dymie. Trupy raz za razem. Własne i cudze. Wypływały na wierzch jak w rzece i nikt się nie dziwił. Pamięć niby czarna woda wynosiła wirem truchła i na powrót wciągała. Tak go sobie wyobrażałem: że patrzy za dnia, a w nocy słucha.
Poszliśmy wokół rynku, który przypominał park albo las, bo stare drzewa rzucały nieustanny cień i nawet w najgorętsze dni zalegała tutaj zbutwiała wilgoć. Cerkiew stała zamknięta i cicha. Poszliśmy w stronę wzgórza, gdzie kiedyś podobno była warownia. Weszliśmy po kilkudziesięciu stopniach. Musieliśmy przystawać co jakiś czas, przytrzymując się poręczy. Z góry był widok na zakole rzeki i daleką perspektywę wód toczących się przez rozległy krajobraz. Pola, lasy i niebo pylące błękitnawą mgłą. W dole na brzegu leżał zardzewiały prom. Było cicho i ani żywej duszy. Nurt toczył się ze wschodu, szturchał wzgórze zgiętym łokciem i zaraz za miasteczkiem skręcał na północ. Zielonkawy, pozornie spokojny, lecz pełen wirów, nagłych głębin i rozwleczonych mielizn przypominających jasne wyspy. Na Ruskiej Stronie podmokła zieleń parowała w ciepłym powietrzu. W podtopionej łódce stało lusterko wody. I nic. Ani ruchu, ani dźwięku. Tylko świadomość, że ruchome, żywe ramię rzeki nieustannie ociera się o piach, o wypłukane przed tysiącleciami wnętrze ziemi. Tak to sobie wyobrażałem, bo on nic nie mówił, nie opowiadał żadnych historii. Na przykład o tym, że gdy chodził do szkoły zawodowej, kazali uczniom rozkuwać młotami bunkry i odzyskiwać stal zbrojeniową, z której później na zajęciach godzinami wykonywali proste narzędzia, przecinaki, kleszcze kowalskie, przebijaki, punktaki, cały ten metalowy kram, któremu oddał potem życie i nawet domowe meble robił z giętych prętów i blachy, tak że przypominały fabryczne szafki. Ale teraz nie mówił nic. Patrzył na swój dawny pejzaż i trudno było powiedzieć, co widzi. Wymizerowane domki wspinały się na skarpę. Wygrzewały się w słońcu jak płazy. Zamknięte, półślepe, zadowolone ze swojego losu. Że tyle lat nikt nie przyszedł, nie wyrwał ze snu. Nieruchomość. Mieli tu nawet biskupstwo. Kurię w dwutysięcznej pipidówie. Jak jakiś pograniczny Kudak. Totus Tuus Poloniae populus. Żeby mogli spać spokojnie i nigdy się nie przebudzić.
Poszliśmy tam. Schodził z trudem, trzymając się poręczy. Coś jak oddzielne miasteczko była ta kuria. Reszta przy niej wyglądała jak jakieś podgrodzie, które w razie czego puści się z dymem, a potem najwyżej odbuduje. Przed pałacem stała czarna skoda superb. Kiedyś w radio słyszałem tutejszego biskupa. Miał kazanie, ale przemawiał jak na wiecu, a lud klaskał. Że złodzieje, że niewola, że zguba i trzeba wybrać takich, co ich wszystkich pogonią, i nareszcie nastanie coś w rodzaju porządnego królestwa Bożego, do którego wejdą tylko ci, co akurat biją brawo. Ale tutaj też nikogo nie było. Tylko rzeka w dole wydawała się żywa. Niosła