– Nie. Nie po tutejszemu gadali. Bardziej po miastowemu. Nie przymierzając, jak pan plutonowy.
Plutonowy wyciorem przepychał długi gałgan.Obejrzał gładź w świetle lampy. A potem w kilka sekund złożył broń z powrotem.
3
Było mu gorąco od jedzenia i bimbru. Przesunął się trochę w stronę wybitego okna. Wokół lampy wirowały ćmy. Te ze spalonymi skrzydłami umierały na stole. Ostrożnie rozwiązał buty i zsunął je z nóg. Poruszał palcami i onuce odwinęły się same. Natychmiast poczuł ulgę, bo podłoga była chłodna. Miał piętnaście lat, ale powiedział, że szesnaście i pół, i chyba mu uwierzyli, bo był wysoki. Dlatego teraz Siwy bez pytania nalał mu szklankę sinawego samogonu, a on nie przyznał się, że pije trzeci raz w życiu i jest mu gorąco. Tamci siedzieli z łokciami na stole, rozmawiali i palili. Byli spoceni i mówili coraz głośniej. Głosy wypełniały izbę tak, że nawet gdyby ktoś nadszedł, nie byłoby go słychać. Tak mu się wydawało. Wokół czarnego pistoletu dogorywały osmalone ćmy. Wstał i powiedział, że wychodzi popatrzeć. Plutonowy skinął głową, nie podnosząc wzroku. Gdy zamknął za sobą drzwi izby, ogarnęła go zupełna ciemność, ale pamiętał, że trzeba iść w lewo i znowu w lewo. Czuł pod stopami chłodną glinę, a dłonią przesuwał po chropawych belkach. W końcu dostrzegł smugę księżycowego światła wpadającą przez małe okienko nad wejściem. Namacał żelazną klamkę i pchnął ostrożnie drzwi.
Mokra, zimna trawa przyniosła ulgę stopom. Czarne cienie i srebrzyste pasy blasku układały się ukośnie na podwórzu. Było całkiem cicho. Ani psa, ani wiatru. Ziemia łagodnie opadała w stronę rzeki, jakby domy, pola, śpiący ludzie i zwierzęta mieli osunąć się w tamtą stronę niczym nacięta skóra odsłaniająca gorące mięso. Pomyślał o czołgach, które stanęły i ucichły w głębi nocy. O rozoranej drodze, którą pozostawiły, i o tym, jak teraz stygły znieruchomiałe, a na pancerzach osiadała rosa. Nie mógł zrozumieć, po co przyjechali na to zielone zadupie, na ten podmokły brzeg. W szkole mówili mu, że ten kraj ma samych wrogów. W domu – żeby nikomu nie ufać, żeby nie rozmawiać z obcymi. Nigdy nie widział obcych. Wszyscy wyglądali tak samo. Dopiero jak przeszli tamci.
Ruszył wokół domu, obszedł ogrodzony płotkiem warzywnik, za rogiem zalegała ciemność. Wsłuchał się w nią, nastawiając ucha w stronę, gdzie stanęli na noc żołnierze. Wiedział, że to daleko, ale czuł ciekawość pomieszaną ze strachem. Pomyślał, że chciałby tam pójść, podkraść się i zobaczyć, co robią. Czy jedzą, odpoczywają i śpią jak ludzie? Wdepnął w pokrzywy i wrócił na ścieżkę obiegającą dom, potem przeszedł wzdłuż ściany bez okien i zajrzał za następny róg. Chciał wyjść z cienia, ale usłyszał głosy tamtych dwóch. Stali w księżycowym blasku z rozpiętymi spodniami i szczali.
– Na Ruskich pójdą, panie Siwy? Ze sobą trzymają, to jak pójdą? Jak się wojna zaczęła, to ich tu razem widzieli. Ze Szwabem Rusek jednym autem jeździł, wódkę razem pili. Ludzie widzieli i mówili. Dopiero potem Ruski za rzekę się cofnął. A jak pójdą, to gdzie zajdą? Panie Siwy, przecież tam końca u nich nie ma. Ojciec był na Sybirze i opowiadał. Za Uralem, dwa miesiące jechali i ani pół drogi nie było…
– A za co? – zapytał plutonowy i zapiął spodnie.
– Za unię, panie Siwy.
Plutonowy poprawił pistolet za paskiem, odszedł dwa kroki i włożył ręce do kieszeni.
– Taki z ciebie Polak?
– Polak, panie Siwy.
– Z ruskiego ojca, z ruskiej wiary?
– Ojciec też był Polak, matka…
– Romaniuk, Polak to jest, kurwa, katolik. Innych Polaków nie ma.
Mężczyzna chciał wznieść ręce w geście protestu, ale wcześniej postanowił zapiąć rozporek i zgięty wpół gmerał przy guzikach. Potem wyciągnął ręce do plutonowego i łamiącym się głosem zawołał:
– Przecież ja w kościele w Hruszowej chrzczony byłem! Komunię brałem i bierzmowany byłem! Jaki ze mnie Ruski? Matka w Częstochowie była! Gdzie mnie do Ruskich? Ja medalik poświęcony noszę!
Ruszył w stronę plutonowego, grzebiąc pod koszulą na piersiach, i w końcu coś błysnęło w niebieskawej ciemności podwórka.
– To Matka Boska Częstochowska jest! Biskup poświęcił, panie Siwy!
Plutonowy cofnął się o krok i podparł pod boki.
– Częstochowska, mówisz… A wiesz, że tutaj Ostrobramska ważniejsza? Tutaj Ostrobramską powinieneś nosić. – Zachwiał się trochę i musiał zrobić pół kroku do tyłu. – Częstochowską to sobie niech w Częstochowie noszą, a ty masz Ostrobramską, skurwysynu, nosić!
Odzyskał ostatecznie równowagę, wyciągnął zza paska pistolet i wycelował w głowę mężczyzny. Tamten odruchowo podniósł ręce. Czarne oksydowanie zalśniło ciemno w srebrnym świetle.
– Panie Siwy, panie plutonowy, pan za dużo wypił… – Romaniuk osunął się na kolana i wyciągnął ręce przed siebie, jakby chciał odepchnąć widmo.
– Właśnie! Na kolana i módl się, skurwysynu, żeby ruskie grzechy zmazać po katolicku…
Nagle opuścił pistolet i ciężko, powoli machnął drugą ręką. Dłoń z bronią zwisła bezwładnie. Rozejrzał się jak przebudzony ze snu. W środku ciemnego obejścia, wśród plam i pręg zimnego światła.
– Romaniuk, gdzie masz psa? – zapytał.
– Zabili, mówiłem.
– Swołocz. Psy zabijają. Kto będzie na nich wszystkich szczekał? – powiedział cicho. – Idę do stodoły. Niech Młody mnie obudzi za dwie godziny.
4
Położyła mu dłoń na karku i przycisnęła jego głowę do ziemi. Leżeli w osikowym zagajniku i czekali na zmierzch. Po drugiej stronie drogi, w oddali, ciągnął się granatowy pas lasu. Z lewej toczyła się furmanka. Klekot drewna i brzęk żelaza niosły się w nieruchomym powietrzu. Chłop siedział z opuszczoną głową i drzemał. Wcześniej okręcił lejce na kłonicy i koń szedł leniwie, noga za nogą, w grząskim piachu w górę lekkiego wzniesienia. Pod szczytem stanął i zwiesił łeb podobnie jak jego pan. Trwało to chwilę, zanim chłop się zbudził. Ujął lejce, klasnął nimi o grzbiet zwierzęcia i natychmiast z powrotem zasnął. Koń cofnął się pół kroku, naparł na uprząż i znów ruszył. Gdy zniknęli za wzniesieniem, dziewczyna zdjęła dłoń z karku chłopaka i uniosła się na łokciach.
– Wszędzie są. Nie wiedziałam, że tylu ich jest. Czasami w ogóle ich nie widzisz i raptem się zjawiają. – Przewróciła się na plecy i splotła dłonie pod głową. – Jestem zmęczona. Idziemy trzeci dzień. Czołgamy się jak jacyś Indianie. Nawet nie wiemy, czy w dobrą stronę.
– W dobrą. Na wschód – odpowiedział chłopak. Leżał na boku i wpatrywał się w jej profil. – Tam, gdzie rano wstaje słońce. Na wschód. Brześć, Kursk, Woroneż, Czkałow, Irkuck, Ułan Ude, Czyta, Błagowieszczeńsk i Birobidżan. Proste.
– Przestań. Powinniśmy kogoś zapytać.
– Wiesz dobrze, że nie powinniśmy.
Uwolnił się z szelek plecaka i pozwolił, by ciężar osunął się w trawę. Na plecach, na szarej koszuli, miał wielką plamę potu. Natychmiast zleciały się muchy.
– Wiem – odpowiedziała. – Dobrze wiem. Poleżmy tu do zmierzchu. Dziś powinniśmy dojść.
– A jak dojdziemy, to co?
– Nic. Przepłyniemy, Maks. Znajdziemy kogoś, kto nas przewiezie.
Było