Ale cały sarin z przebitego worka się ulotnił, wyrządzając mnóstwo szkód. Dwaj pracownicy stacji Kasumigaseki umarli przez to, że próbowali spełnić swój obowiązek, usuwając worek. Pociąg A725K zatrzymano na najbliższej stacji, czyli Kokkaigijidō-mae, tuż obok gmachu Japońskiego Zgromadzenia Narodowego. Wszystkich pasażerów ewakuowano, a wagony oczyszczono.
Sarin z samego tylko worka Hayashiego zabił dwie osoby, a u dwustu trzydziestu jeden spowodował ciężkie obrażenia[8].
„Nikt z niczym spokojnie sobie nie radził”
Kiyoka Izumi (26)[9]
Pani Kiyoka Izumi urodziła się w Kanazawie nad Morzem Japońskim, w środkowej części północnego wybrzeża. Pracuje w dziale PR zagranicznych linii lotniczych. Ukończywszy studia, znalazła zatrudnienie w Kolejach Japońskich, ale po trzech latach postanowiła spełnić swoje dziecięce marzenie o pracy w lotnictwie. W Japonii bardzo trudno jest się przenieść do linii lotniczych z innej pracy (spośród osób, które podejmują taką decyzję w trakcie kariery, udaje się to zaledwie jednej na tysiąc), ona jednak pokonała wszystkie trudności – tylko po to, żeby wkrótce potem paść ofiarą zamachu gazowego w Tokio.
Jej praca na kolei była, mówiąc najoględniej, nudna. Koledzy próbowali zatrzymać panią Izumi, lecz ona się uparła. Sporo się na tej posadzie nauczyła, ale wszechwładza związków zawodowych stwarzała klaustrofobiczną atmosferę, wciskając pracowników w wąskie ramy specjalizacji. Pani Kiyoka Izumi chciała wykorzystywać w pracy swoją znajomość angielskiego. Ale szkolenie na wypadek sytuacji awaryjnych, które przy okazji przeszła, niespodziewanie okazało się bezcenne…
* * *
Mieszkałam wtedy w Wasedzie (północno-zachodniej części śródmieścia Tokio). Moja firma mieściła się w Kamiya-chō (południowo-wschodniej części śródmieścia Tokio), więc dojeżdżałam metrem, linią Tōzai. Na stacji Ōte-machi przesiadałam się w pociąg linii Chiyoda i jechałam nim do Kasumigaseki, a stamtąd linią Hibiya jeden przystanek do Kamiya-chō. Praca zaczynała się o 8.30, więc wychodziłam z domu między 7.45 a 7.50. Zdążałam akurat chwilę przed 8.30, ale zawsze zaczynałam jako jedna z pierwszych. Wszyscy przychodzili z wybiciem zegara. W japońskich firmach, jak wiedziałam z doświadczenia, oczekuje się od pracowników, że przyjdą pół godziny, jeżeli nie godzinę przed formalnym rozpoczęciem pracy, ale w zagranicznych uważa się, że każdy powinien zaczynać w swoim czasie. Za przychodzenie przed czasem nie otrzymuje się żadnych dodatkowych punktów.
Wstawałam między 6.15 a 6.20. Rzadko jadam śniadania, tylko na chybcika piję kawę. W godzinach szczytu na linii Tōzai jest spory tłok, ale jeżeli się ominie szczyt, całkiem wygodnie się jedzie. Nigdy nie miałam problemów ze zboczeńcami, którzy ukradkiem obmacują, ani z nikim takim.
Nigdy nie choruję, ale rano 20 marca kiepsko się czułam. Mimo to wsiadłam w metro i pojechałam do pracy; wysiadłam z linii Tōzai na stacji Ōte-machi i przesiadłam się na linię Chiyoda, myśląc: „Ojej, marnie się dzisiaj czuję”. Zaczerpnęłam tchu i nagle mój oddech zamarł – tak po prostu.
Jechałam w pierwszym wagonie linii Chiyoda. Nie było wielkiego tłoku. Wszystkie miejsca siedzące pozajmowano, ale tylko tu i ówdzie stało kilku pasażerów, więc widać było między nimi drugi koniec wagonu.
Stałam z przodu tuż za kabiną maszynisty, trzymając się słupka przy drzwiach. Aż tu nagle, jak już zresztą wspomniałam, głęboko odetchnęłam i wtedy mnie zabolało. Nie, to właściwie nie był ból. Raczej jakby mnie ktoś postrzelił czy coś w tym rodzaju, bo mój oddech raptem zupełnie zamarł. Czułam, że jeżeli wciągnę w płuca jeszcze choć odrobinę powietrza, wnętrzności wypłyną mi ustami! Wszystko stało się próżnią, a ja pomyślałam, że to pewnie przez moje złe samopoczucie. Bo nigdy w życiu nie czułam się tak okropnie. To był koszmar.
Po fakcie to się wydaje trochę dziwne, ale wtedy pomyślałam: „Może po prostu dziadek umarł”. Mieszkał na północy w prefekturze Ishikawa i miał dziewięćdziesiąt cztery lata. Słyszałam, że zachorował, więc te moje objawy mogły być znakiem. To było pierwsze, co przyszło mi na myśl. Może umarł albo mu się pogorszyło.
Po pewnym czasie zdołałam znów trochę odetchnąć. Ale zanim minęliśmy stację Hibiya, jeden przystanek przed Kasumigaseki, strasznie się rozkasłałam. Wtedy już wszyscy w wagonie okropnie kasłali. Wiedziałam, że dzieje się coś dziwnego. Ludzie byli tacy podnieceni i w ogóle…
Ale kiedy pociąg zatrzymał się na stacji Kasumigaseki, wysiadłam, zbytnio się nad tym wszystkim nie zastanawiając. Kilkoro pasażerów zawołało do jednego z pracowników stacji:
– Coś jest nie tak! Proszę tu szybko przyjść!
Zaprowadzili go do wagonu. Nie widziałam, co się dalej działo, ale to właśnie ten pracownik wyniósł worek z sarinem i później umarł.
Z peronu linii Chiyoda poszłam jak zwykle w stronę linii Hibiya. Kiedy zeszłam ze schodów na peron, włączył się alarm: biiiiip! Dzięki doświadczeniu wyniesionemu z pracy na kolei od razu zrozumiałam, że był wypadek. I wtedy przez megafony nadano komunikat. Ledwo zdążyłam pomyśleć, że lepiej się stamtąd wynosić, a z przeciwnej strony nadjechał pociąg linii Hibiya.
Pracownicy stacji gonili w piętkę, więc domyśliłam się, że to niecodzienna sytuacja. Pociąg linii Hibiya był zupełnie pusty, ani jednego pasażera w wagonach. Dopiero później się dowiedziałam, że w tym pociągu też podrzucono sarin. Kryzys nastąpił na stacji Kamiya-chō czy gdzieś i wtedy wyciągnęli z wagonów wszystkich pasażerów.
Po alarmie rozległ się komunikat: „Wszyscy proszeni są o opuszczenie stacji”. Ludzie ruszyli do wyjść, ale ja czułam się coraz gorzej, więc zamiast iść prosto na ulicę, pomyślałam, że jeszcze odwiedzę toaletę. Rozglądałam się za biurem zawiadowcy, bo łazienki były tuż obok niego.
Mijając biuro, zobaczyłam, że chyba z trzech pracowników metra leży bez ruchu na podłodze. Widocznie zdarzył się śmiertelny wypadek. Ale poszłam dalej do toalety, a potem do wyjścia na ulicę, które znajdowało się na wprost ministerstwa handlu i przemysłu. Wszystko to zajęło mi pewnie z dziesięć minut. Przez ten czas wyniesiono na górę pracowników metra, których widziałam w biurze.
Na ulicy uważnie się rozejrzałam, ale nie wiem, jak nazwać to, co zobaczyłam. Najtrafniejszym określeniem byłoby „piekło”. Trzej mężczyźni leżeli na ziemi. W usta wetknięto im łyżki, żeby się nie udławili własnymi językami. Prócz nich było tam chyba jeszcze z sześciu pracowników stacji, ci jednak siedzieli na kwietnikach, trzymali się za głowy i płakali. Kiedy wychodziłam z metra, jakaś dziewczyna zalewała się łzami. Brakło mi słów. Nie miałam pojęcia, co się w ogóle dzieje.
Złapałam za ramię jednego z pracowników metra i powiedziałam:
– Pracowałam kiedyś w Kolejach Japońskich. Umiem sobie radzić w nagłych wypadkach. Czy mogę jakoś pomóc?
Ale on tylko patrzył przed siebie i ledwo zdołał wykrztusić:
– Tak, pomóc.
Zwróciłam się do pozostałych, którzy też tam siedzieli.
– Nie pora teraz płakać – powiedziałam.
– My wcale nie płaczemy – odrzekli, chociaż wyglądali jak zapłakani. Pomyślałam, że opłakują zmarłych kolegów.
– Czy ktoś wezwał karetkę? – zapytałam, a oni odpowiedzieli twierdząco. Ale kiedy usłyszałam syrenę, miałam wrażenie, że ambulans wcale nie jedzie w naszą stronę. Nie wiedzieć czemu pomoc dotarła do nas jako do ostatnich, więc tych w najcięższym