Za nami wszystkimi. Marcin Dudziński. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marcin Dudziński
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Триллеры
Год издания: 0
isbn: 9788381438964
Скачать книгу
spojrzeli po sobie, nie rozumiejąc aluzji. Puściła mimochodem ich zaskoczenie.

      – A propos Solnicy – odezwał się Krupp i wskazał ręką na mężczyznę biegnącego w odległości kilkunastu metrów od nich.

      Dochodzili właśnie do miejsca, w którym promenada zmieniała się w gruntową drogę prowadzącą do Lasku Aniołowskiego. Ubrany w sportowy strój policjant biegł prostopadłą ścieżką wzdłuż linii drzew. Po chwili zawrócił, pobiegł z powrotem w stronę ulicy Kukuczki i zniknął w gęstwinie.

      Lichota zatrzymała się i złożyła ręce na piersiach.

      – No to obstawiamy, widział nas czy nie?

      Obaj odpowiedzieli jednocześnie. Haratyk twierdząco, Krupp przecząco. Roześmiała się.

      – Tym razem zgodzę się z panem, panie Grzegorzu. Nie widział nas. Choć daję głowę, że gdyby nas dojrzał, zachowałby się dokładnie tak samo. Ale mniejsza o to!

      Zawrócili i ruszyli w kierunku, z którego przyszli. Lichota dokończyła swą wypowiedź.

      – Skoro jesteśmy tacy pewni, że wszystkie wątki są ze sobą powiązane, że Jerzy Walter uciekł, że obaj z bratem mają związek z morderstwami, że może nawet osobiście znają Doriana Zelta, że komendant ma powiązania z biznesmenami, to znajdźmy w końcu pierdolone dowody, rozumiecie?! Potrzebuję konkretów, panie Grzegorzu! Nie tylko zapewnień o działaniu! Chcę jednego dobrego świadka. Niech mi pan go znajdzie, i to szybko. Panie Leszku, z pana przenikliwością już dawno powinien pan go wskazać! Macie zgodę na wszystko. Jeśli trzeba, splądrujcie to miasto. Otwórzcie każde drzwi w kurii, na policji, w każdym podejrzanym mieszkaniu! Mamy znaleźć kogoś, kto wie, o co tutaj chodzi!

      Lichota wypaliła jeszcze dwa papierosy, zanim znaleźli się z powrotem na parkingu.

      Cała trójka zgodziła się co do tego, że śledztwo toczy się zbyt wolno.

      Żadne z nich nie miało jednak świadomości, że mimo ich mobilizacji i tak szybko nie nabierze tempa. Nie zdawali sobie sprawy, że jeszcze długo nie znajdą właściwego świadka.

      I że sprawy przybiorą niespodziewany obrót.

      Rozdział 11

      niedziela, 20 września 2015

      Brakowało mu niewiele. Kilku centymetrów – trzech, może czterech. Leżał na boku, na zimnej, przesiąkniętej wilgocią podłodze. Prawą rękę wcisnął pomiędzy kraty i wyciągnął przed siebie najdalej, jak mógł. Żeby to zrobić, musiał nienaturalnie wykręcić szyję, napierając głową na metalowe pręty. Naciągnięty mięsień czworoboczny dał o sobie znać nagłym uderzeniem bólu. Przez chwilę jego świadomość zaćmiły białe plamy. W jednym momencie poczuł rwanie w kilku miejscach, tak jakby przyczepy mięśnia trapezowego puściły w okolicy łopatki i szczytu szyi.

      Wypuścił powietrze i rozluźnił napięte mięśnie, nie zmieniając jednak pozycji. Kiedy ból trochę zelżał, sprawdził, czy jest w stanie ruszyć ręką. Zaczął od nieśmiałego ruchu palcami, które niezdarnie zagarniały powietrze, wciąż pozostając tak blisko upragnionego celu. Zgiął rękę w łokciu i powoli wsunął ją z powrotem. Usiadł i oparł się plecami o kraty. Ból obręczy barkowej był silny i ciągły, stanowił jednak ten rodzaj udręki, która sprawiała, że chciało mu się śmiać. Przypomniał sobie, że podobny efekt wywołał kiedyś mięsień dwugłowy uda zbity podczas okazjonalnej gry w piłkę. Chichotał przez kilkanaście sekund, masując jednocześnie bolące miejsca.

      Pomyślał, że gdyby przez ostatnie tygodnie nie robił tylu pompek, teraz nie miałby problemu z sięgnięciem swojego celu. Zupełnie zignorował rozciąganie. Skurczone, zbite, wykorzystywane w ograniczonym zakresie ruchu mięśnie klatki piersiowej i pleców sprawiały, że jego zasięg był krótszy niż wcześniej.

      Spojrzał na przedmiot leżący niecałe półtora metra za linią krat. Potrzeba jego zdobycia była silniejsza niż ból, który czuł teraz, i ten, który jeszcze miał przetrzymać.

      Raz jeszcze położył się na ziemi. Tym razem na drugim boku i pod nieco większym kątem do prętów. Wyciągnął lewą, słabszą rękę. Tę, którą zawsze podświadomie oszczędzał podczas ćwiczeń.

      Z całych sił napierał na kraty, przeciskając całe ramię na drugą stronę. Zapalczywie machał dłonią, próbując chwycić upragniony przedmiot.

      Zorientował się, że walczy o przetrwanie. Że właśnie w tych krótkich chwilach, w miejscu, którego nie potrafił nazwać ani zlokalizować, w monotonii dni i smutku uwięzienia jednak chce mu się żyć. Wyciągał rękę najdalej, jak było to możliwe, by przetrwać. W tym małym, kilkucentymetrowym przedmiocie dostrzegł szansę na wyjście z beznadziejnej sytuacji. Tą samą dłonią, którą kiedyś zasłaniał uszy przed dźwiękiem upojnych jęków matki, dłonią, którą gładził chińskie materiały swetrów i sukienek, a potem trzymał szpadel podczas zakopywania ciała Krzysztofa Kamińskiego, teraz dawał sobie nadzieję na wolność. Robił to, mimo że wielokrotnie w ostatnich tygodniach przeszło mu przez myśl, że jego dalsze życie nie ma sensu. Chciał włożyć głowę do miski z wodą i nigdy jej już nie wynurzyć, rozpędzić się i z całej siły uderzyć czołem w betonową ścianę, zadławić jedzeniem, zrobić cokolwiek, żeby nie musieć już czekać, żeby nie musieć mierzyć się z tym, co nadejdzie. Nie potrafił jednak zdobyć się na ostateczny krok.

      Zamknął oczy i zawył z bólu. Opadł na plecy i ułożył ciało równolegle do krat. W tej pozycji miał największy zasięg, ale nie mógł spojrzeć, czy sięga we właściwym kierunku. Bał się, że przypadkowo uderzy palcami pożądaną rzecz i przesunie ją jeszcze dalej, w niedostępne miejsce. Dlatego mimo naprężenia ciała poruszał dłonią powoli i ostrożnie.

      W pewnym momencie jego środkowy palec zahaczył o ostrą krawędź celu.

      Kurwa, żeby to leżało choćby centymetr bliżej! – pomyślał, zanim zdecydował, że zamiast napinać ciało, rozluźni je całkowicie. Zapomni o uciążliwej pozycji, bólu i przestanie uporczywie przeć. Napięte mięśnie się skracają. Luźne mają większą swobodę. Musiał tylko przekonać swój mózg, by znalazł balans pomiędzy niewygodą a odprężeniem. Wziął kilka głębokich oddechów, uspokoił się. Napięcie ustało.

      Poczuł się tak, jakby znalazł się w zupełnie innym miejscu. Stres zniknął. Zdobycie upragnionego przedmiotu przestało być celem samym w sobie.

      Nagle pojawiła się Zuzanna. Tak jakby była wytatuowana na wewnętrznej stronie powiek albo wszczepiona w białkówkę oka. Zuzanna w zwiewnej letniej sukience w kropeczki. Zuzanna z uśmiechem, który kochał i którego nigdy nie zapomniał. Kobieta jego życia i jedyne prawdziwe szczęście, jakiego w życiu doświadczył. Była tam. Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę i jej dotknąć. Uchwycić gładkość jej włosów, aksamitność sukienki i ciepło ciała. Była tam. Chciała, żeby do niej podszedł. Jeszcze jeden krok. Już blisko. Jej radosny śmiech był coraz bliżej, smak jej ust stawał się coraz lepiej wyczuwalny. Wołała go. Chodź tu, złośniku ty mój! Chodź, zazdrośniku! Chodź, głuptasie! Wołała go i śmiała się niewinnie. Czuł, że w tym momencie ona i on chcą tego samego. Chcą się połączyć, być razem, pomagać sobie. Dotknął jej. Chwycił jej dłoń. Trzymał ją mocno. Mocno, aż do bólu. Aż do krwi.

      Nagle zniknęła.

      Zaciśnięta dłoń piekła go niemiłosiernie. Nie rozluźnił jednak uchwytu.

      Otworzył oczy. Powrócił do szarej piwnicy, za kraty.

      Przyciągnął do siebie rękę i podniósł się. Dopiero wtedy wypuścił na ziemię duży kawałek szkła. Krew kapała z rany przecinającej linię życia.

      Popatrzył