Nikt, kto pracuje w szpitalu, nie pozostaje niewzruszony w obliczu niezliczonych przejawów kompletnej katastrofy, z którymi styka się codziennie. Każda osoba, która pojawia się w Klinice Redukcji Stresu, jest przykładem swojej własnej unikatowej wersji, tak samo jak wszyscy pracownicy szpitala. Chociaż nasi pacjenci są kierowani na trening MBSR ze względu na konkretne problemy zdrowotne, takie jak choroby serca i płuc, nowotwory, nadciśnienie, bóle głowy, zaburzenia snu, ataki paniki i niepokoju, problemy trawienne związane ze stresem, problemy skórne i wiele innych, diagnostyczne etykiety, z którymi przychodzą, więcej o nich jako ludziach ukrywają, niż ujawniają. Kompletna katastrofa to skomplikowany splot minionych i obecnych doświadczeń i relacji, nadziei i lęków oraz poglądów na to, co nam się przydarzyło. Każda osoba bez wyjątku posiada własną historię, która nadaje znaczenie i spójność jej percepcji życia, choroby i bólu, jak również temu, co uważa za możliwe.
Historie te są często niezwykle poruszające. Nasi pacjenci trafiają do nas nierzadko z poczuciem, że utracili kontrolę nie tylko nad swoim ciałem, lecz również nad całym swoim życiem. Czują się przytłoczeni lękami i zmartwieniami, często spowodowanymi albo spotęgowanymi przez bolesne przeżycia i relacje rodzinne, a także przez poczucie głębokiej straty. Słyszymy historie o cierpieniu fizycznym i emocjonalnym, o rozczarowaniach spowodowanych niewydolnością opieki zdrowotnej, poznajemy poruszające historie ludzi przygniecionych gniewem lub poczuciem winy, czasem poniewieranych przez życie od najmłodszych lat i dlatego pozbawionych wiary we własne siły i własną wartość. Czasem spotykamy ludzi złamanych, dosłownie zdruzgotanych poniżaniem fizycznym lub psychicznym.
Mimo wieloletniej terapii medycznej wielu pacjentów Kliniki Redukcji Stresu nie zauważyło żadnej poprawy swojego stanu. Nie wiedzą już nawet, gdzie mogą uzyskać dodatkową pomoc i traktują klinikę jako swoją ostatnią szansę. Często są sceptyczni, ale gotowi na wszystko, by poczuć chociaż odrobinę ulgi.
A jednak po kilkutygodniowym uczestnictwie w naszym programie większość z nich robi ogromne postępy, jeśli chodzi o zmianę nastawienia do swojego ciała, umysłu i własnych problemów. Każdy tydzień przynosi zauważalną zmianę w ich twarzach i ciałach. Po ośmiu tygodniach, gdy program dobiega końca, uśmiech i głębszy poziom rozluźnienia w ciele robią wrażenie nawet na zupełnie przypadkowych obserwatorach. Chociaż pierwotnie zostali skierowani do kliniki, by nauczyć się rozluźniać w sytuacji stresu i w ogóle lepiej radzić sobie ze stresem, jest oczywiste, że uzyskali znacznie więcej. Nasze wieloletnie badania skuteczności programu, jak również cząstkowe relacje uczestników pokazują, że pacjenci wracają do domu uwolnieni od niektórych dokuczliwych symptomów, a także z wiarą w swoje możliwości, z większym optymizmem i asertywnością. Mają do siebie więcej cierpliwości, łatwiej także akceptują samych siebie, swoje ograniczenia i ułomności. Pokładają większą ufność w swoją zdolność radzenia sobie z bólem fizycznym i emocjonalnym oraz innymi czynnikami wpływającymi na ich życie. Przeżywają również mniej niepokoju, przygnębienia i gniewu. Mają poczucie większej kontroli, nawet w sytuacjach związanych z dużym napięciem, które wcześniej wytrąciłyby ich z równowagi. Krótko mówiąc, o wiele lepiej radzą sobie z „kompletną katastrofą” własnego życia, z całą gamą życiowych doświadczeń, a w niektórych wypadkach także z nadciągającą nieuchronnie śmiercią.
Jeden z uczestników programu przeżył zawał serca, który zmusił go do porzucenia pracy. Przez czterdzieści lat był właścicielem dużej firmy i mieszkał w jej bezpośrednim sąsiedztwie. Z jego relacji wynika, że pracował każdego dnia przez czterdzieści lat, nie mając wakacji. Kochał swoją pracę. Kardiolog wysłał go na kurs redukcji stresu po zabiegu cewnikowania serca (diagnozującym arteriosklerozę), angioplastyce (zabiegu poszerzania tętnicy wieńcowej) i po zakończeniu programu rehabilitacji kardiologicznej. Gdy mijałem go w poczekalni, zobaczyłem w jego twarzy absolutną rozpacz i zagubienie. Wyglądał, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Przyjął go mój kolega, Saki Santorelli, ale od tego człowieka bił taki smutek, że usiadłem obok i zacząłem z nim rozmawiać. Wtedy ni to do mnie, ni to do nikogo rzekł, że nie chce już dłużej żyć, że nie ma pojęcia, co robi w Klinice Redukcji Stresu, że jego życie jest skończone – nie widzi już w nim żadnego sensu, nic już nie sprawia mu radości, nawet czas spędzany z żoną i dziećmi, więc nie chce już nic robić.
Po ośmiu tygodniach jego oczy znów lśniły życiem. Kiedy spotkałem go po zakończeniu programu MBSR, powiedział mi, że praca pochłonęła całe jego życie, prawie go zabiła, a on nawet nie zauważył, co mu umyka. Opowiadał, jak dotarło do niego, że nigdy nie powiedział swoim dorastającym dzieciom, że je kocha, ale zamierza robić to teraz, dopóki ma jeszcze szansę. Był pełen entuzjazmu i nadziei wobec życia i po raz pierwszy przyszła mu do głowy myśl o sprzedaniu firmy. Żegnając się, serdecznie mnie uściskał. Prawdopodobnie pierwszy raz w życiu uściskał wtedy innego mężczyznę.
Człowiek ów nie pozbył się choroby serca – cierpiał na nią w takim samym stopniu jak na początku treningu, ale wtedy uznawał siebie za człowieka chorego. Był pogrążonym w depresji pacjentem kardiologicznym. W ciągu ośmiu tygodni stał się zdrowszy i szczęśliwszy. Podchodził teraz do życia z entuzjazmem, chociaż wciąż miał chore serce i sporo życiowych problemów. W swoim własnym umyśle przestał jednak uznawać siebie za pacjenta chorującego na serce i zobaczył w sobie znów pełnego człowieka.
Co doprowadziło do tak wielkiej przemiany? Nie wiemy tego z całkowitą pewnością. Miało na nią wpływ wiele czynników. Wziął jednak w tym okresie udział w programie MBSR i potraktował go poważnie. Początkowo myślałem, że odpadnie po tygodniu, ponieważ – poza wszystkim innym – żeby dotrzeć do szpitala, musiał codziennie pokonywać osiemdziesiąt kilometrów, a nie jest to łatwe w stanie depresji. Mimo to został i wykonał pracę, której od niego wymagaliśmy, choć w pierwszych dniach wątpił w jej sens.
Inny mężczyzna, niewiele po siedemdziesiątce, pojawił się w klinice z dotkliwym bólem stóp. Na pierwszych zajęciach siedział na wózku inwalidzkim. Na każde zajęcia przyjeżdżała z nim żona, która siedziała przed salą przez dwie i pół godziny. Pierwszego dnia mężczyzna powiedział swojej grupie, że ból jest tak wielki, że chciałby sobie po prostu uciąć stopy. Nie rozumiał, jak medytacja miałaby mu pomóc, ale sprawy miały się tak źle, że był gotów spróbować wszystkiego. Wszyscy głęboko mu współczuli.
Coś