Na tych samych trzymiesięcznych sesjach kilka osób opowiadało nam, że medytacja zwiększyła ich sprawność w poruszaniu się o własnych siłach i teraz czerpią z tego większą radość. Rose opowiedziała, że praktykuje medytację w ruchu regularnie po zakończenia kursu, zwykle skupiając uwagę na wrażeniach dotykowych, takich jak ciepło słońca albo powiew wiatru na skórze. Karen, kobieta po czterdziestce, opowiedziała, że w ramach praktyki co wieczór pokonuje pięć, sześć kilometrów. Przez dwadzieścia dwa lata nie uprawiała żadnych regularnych ćwiczeń, a teraz jest bardzo zadowolona, że znów „robi użytek ze swojego ciała”.
Podsumowując, gdy dokądś idziemy, mamy dobrą okazję, by praktykować uważność. Czasem jednak dobrze jest znaleźć ustronne miejsce i praktykować również formalną medytację, chodząc trochę wolniej – tam i z powrotem, krok za krokiem, chwila po chwili, stąpając uważnie po ziemi, w zestrojeniu z własnym życiem.
8
Jest piękny czerwcowy poranek w Nowej Anglii. Na błękitnym niebie nie ma ani jednej chmury. O 8.15 w szpitalu zaczynają pojawiać się ludzie ze śpiworami, poduszkami, kocami i drugim śniadaniem, przypominając raczej uczestników biwaku niż grupę pacjentów. Pod ścianami sali konferencyjnej naszego oddziału ustawiono w wielki kwadrat niebieskie plastikowe i metalowe krzesła z prostym oparciem. Około 8.45 w tym dużym, nasłonecznionym pomieszczeniu znajduje się sto dwadzieścia osób. Upychają pod krzesłami swoje okrycia wierzchnie, buty, torby i pudełka z kanapkami. Siadają na krzesłach i kolorowych poduszkach medytacyjnych. Około piętnastu osób, które odbyły już program redukcji stresu – nazywamy ich „absolwentami” – wraca, by spędzić z nami ten dzień jeszcze raz – powtórzyć go albo zaliczyć, bo wcześniej go opuścili. Sam, mężczyzna w wieku siedemdziesięciu czterech lat, przyjechał z czterdziestoletnim synem. Obaj brali udział w programie w poprzednich latach, a teraz wrócili, żeby skorzystać z „turbodoładowania”. Uznali, że zrobienie tego razem będzie dużą frajdą.
Sam wygląda po prostu świetnie. Jest emerytowanym kierowcą, uśmiecha się od ucha do ucha, gdy podchodzi, by mnie uściskać i powiedzieć, że jest bardzo szczęśliwy, że znów się spotykamy. Niewysoki i szczupły, robi wrażenie rozluźnionego i jowialnego faceta. W niczym nie przypomina wykończonego, spiętego, wkurzonego mężczyzny, który trafił na moje zajęcia dwa lata temu. Ta przemiana jest niesamowita, bo pamiętam jego skłonność do gniewu i złego traktowania żony i dzieci. Sam przyznał, że od chwili przejścia na emeryturę „nie dało się z nim wytrzymać”. Chociaż cały świat znał go jako naprawdę „miłego faceta”, w domu zachowywał się jak „prawdziwy sukinsyn”.
Kiedy mówię mu, że świetnie wygląda, odpowiada: „Jon, jestem innym człowiekiem”. Jego syn Ken przytakuje i stwierdza, że Sam przestał być nieżyczliwym, marudnym, zdystansowanym typem. Dobrze dogaduje się z rodziną, w domu jest odprężony i radosny, a nawet serdeczny. Gawędzimy sobie przez chwilę, a potem, dokładnie o dziewiątej, rozpoczyna się nasza sesja.
Personel kliniki przygotowuje się do rozpoczęcia dnia, my zaś rozglądamy się po sali. Poza takimi absolwentami jak Sam i Ken wszyscy inni są uczestnikami szóstego tygodnia programu MBSR. Po dzisiejszych zajęciach do końca programu pozostaną dwa tygodnie. W tę sobotę, na użytek całodziennej sesji, połączyliśmy różne grupy pracujące w klinice oddzielnie. To integralna, obowiązkowa część kursu, która odbywa się zawsze między szóstymi i siódmymi zajęciami.
Na sali siedzi kilku lekarzy. Wszyscy biorą udział w programie. Jest z nami doświadczony kardiolog, który po skierowaniu do nas wielu swoich pacjentów sam postanowił wziąć udział w praktyce. Ma na sobie koszulkę futbolową bez rękawów i spodnie od dresu. Jak każdy z nas zdjął buty. W porównaniu z jego zwyczajnym szpitalnym ubiorem to duża odmiana – zwykle występuje w krawacie i białym kitlu, a z kieszeni wystaje mu stetoskop. Dziś lekarze obecni w pomieszczeniu są szeregowymi uczestnikami zajęć, nawet jeśli należą do personelu. Tego dnia są tu przede wszystkim ze względu na siebie.
Jest tutaj dzisiaj także Norma Rosiello. Po raz pierwszy wzięła udział w programie jako pacjentka z dolegliwościami bólowymi. Uczęszczała na zajęcia razem z Mary, którą poznaliśmy w rozdziale 5. Teraz pracuje w biurze kliniki jako sekretarka i recepcjonistka. Pod wieloma względami Norma to serce naszej kliniki. Zazwyczaj jest pierwszą osobą, z którą po otrzymaniu skierowania od lekarza pacjenci rozmawiają o programie, więc rozmawiała już z większością osób obecnych w sali, pocieszając, dodając otuchy i nadziei. Wykonuje swoją pracę z tak wielkim taktem, opanowaniem i samodzielnością, że z trudem zauważamy jej ciężką pracę i kluczowy wkład w płynne funkcjonowanie kliniki.
Kiedy pierwszy raz pojawiła się jako pacjentka ze zdiagnozowanym bólem twarzy i bólami głowy, była stałą bywalczynią izby przyjęć pogotowia. Cierpiała na nieznośny ból i nic nie przynosiło jej ulgi. Kilka dni w tygodniu pracowała jako fryzjerka, ale z powodu dolegliwości bardzo często była na zwolnieniu. Borykała się z bólem już piętnaście lat, więc szukała pomocy u wielu specjalistów. Zamiast przesiadywać w szpitalu i zażywać środki farmakologiczne, w Klinice Redukcji Stresu w stosunkowo krótkim czasie uzyskała kontrolę nad bólem dzięki medytacji. Wtedy zaczęła pracować jako wolontariuszka. W końcu namówiłem ją, by zatrudniła się u nas jako sekretarka i recepcjonistka, mimo że nie potrafiła pisać na maszynie i nie miała pojęcia o pracy biurowej. Uznałem, że będzie się świetnie nadawała do tej roli, ponieważ sama brała udział w zajęciach, mogła rozmawiać z pacjentami w inny sposób niż ktoś „na posadzie”. Doszedłem do wniosku, że pisania na maszynie może się nauczyć tak samo jak innych rzeczy, których wymagało to stanowisko, i tak się stało. Co więcej, odkąd zaczęła pracować w klinice, z powodu dolegliwości opuściła w ciągu pierwszych paru lat tylko kilka dni, a potem już żadnego. Kiedy teraz na nią patrzę, jestem pełen podziwu, jestem też bardzo szczęśliwy, że mamy ją tutaj. W czasie wolnym przyszła dziś praktykować razem z naszą grupą.
Kiedy rozglądam się po sali, widzę ludzi w różnym wieku. Niektórzy z nich mają siwe włosy, inni wyglądają na mniej więcej dwadzieścia pięć lat. Większość ma od trzydziestu do pięćdziesięciu lat. Niektórzy przyszli o kulach, inni używają lasek. Nie ma Amy, absolwentki programu cierpiącej na dziecięce porażenie mózgowe, która od ukończenia programu kilka lat temu brała udział w każdej naszej całodniowej sesji na wózku inwalidzkim. Brak mi jej. Niedawno przeniosła się do Bostonu, gdzie zapisała się na studia doktoranckie. Zadzwoniła wczoraj, że nie może przyjechać, ponieważ nie znalazła nikogo, kto asystowałby jej cały dzień. Ma własnego vana ze specjalnym podnośnikiem do wózka, ale potrzebuje pomocy, bo nie może prowadzić samochodu. Kiedy patrzę na twarze, przypominam sobie jej determinację, by uczestniczyć we wszystkich zajęciach, nawet gdy wymagało to, by ktoś z nas ją karmił, pomagał wytrzeć usta serwetką, zawoził do toalety. Jej odwaga, wytrwałość i brak zakłopotania swoim stanem stały się dla mnie stałym elementem tych dni. Żałuję, że nie zdołała przyjechać tym razem, ponieważ jej obecność stanowiła lekcję samą w sobie. Chociaż czasem trudno było zrozumieć, co mówi, jej gotowość i odwaga, by zabrać głos, zadawać pytania i dzielić się swoimi doświadczeniami pod koniec dnia były dla wszystkich wielką inspiracją.
O dziewiątej mój przyjaciel Saki Santorelli wita wszystkich i zaprasza nas do siedzenia, to znaczy do rozpoczęcia medytacji. Gwar rozmów w sali nieco słabnie, a potem zapada cisza, bo Saki podpowiada nam, byśmy usiedli