– Mądrze. – Dahre zapukał do drzwi biura. Odpowiedziało mu ostre szczeknięcie, minął więc Michela i Ichtracię i wszedł do środka, gestem wzywając ich za sobą.
Michel ledwie zapanował nad sobą i nie zbladł w chwili, gdy drzwi się uchyliły. Biuro było przestronne, urządzone w stylu starego świata Dziewięciu, z przyćmionym światłem, puszystymi dywanami i meblami z ciemnego drewna i skóry. Ale wzrok Michela padł najpierw na siedzącą w kącie kobietę i czarne spiralne tatuaże wędrujące w górę jej karku. Nosiła skóry bagiennego smoka i nonszalancko czyściła paznokcie czubkiem kościanego noża, przewiesiwszy jedną nogę przez podłokietnik fotela.
Kobieta-smok badawczym spojrzeniem obrzuciła Michela, potem Ichtracię i wróciła do swego zajęcia. Michelowi serce waliło jak szalone, modlił się, żeby Ichtracia w żaden sposób nie zareagowała na widok tej niespodziewanej strażniczki. Sam uniósł brew, jak mógłby zrobić to ktoś zaciekawiony, po czym popatrzył na mężczyznę siedzącego za niskim biurkiem z akacji.
Meln-Dun – Palo po pięćdziesiątce – nosił garnitur uszyty na kresjańską modłę, z kościanymi guzikami i podniesionym kołnierzem. Siedział wyprostowany z gazetą uniesioną do twarzy, jak ktoś krótkowzroczny, kto wzdraga się nosić okulary. Dahre okrążył biurko i wyszeptał coś Meln-Dunowi do ucha. Szef kamieniołomu obrzucił Michela i Ichtracię takim samym taksującym spojrzeniem, jak wcześniej Dahre, a potem zwrócił się w stronę kobiety-smoka:
– Możesz zostawić nas na moment? To sprawy lokalne.
Kobieta-smok ani drgnęła.
– Sprawy lokalne są sprawami Dynizu – odpowiedziała, nie podnosząc wzroku znad noża.
Meln-Dun zacisnął wargi.
– Nie ten rodzaj spraw lokalnych, jeśli łaska.
Michel uważnie obserwował tę krótką wymianę zdań, zainteresowany dogłębnie relacją Meln-Duna z Dynizyjczykami. Właściciel kamieniołomu wyraźnie był przekonany, że to on tu rządzi, ale kobieta-smok nie podrywała się na jego skinienie. Ciekawe. Powoli, niemal lekceważąco strażniczka wstała i wyszła, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Michel obrócił się, by popatrzeć, jak Dynizyjka idzie galeryjką, i skorzystał z tej okazji, by spojrzeć w oczy Ichtracii. Ta odpowiedziała prawie niedostrzegalnym ruchem głowy.
Czyli nie rozpoznały się nawzajem.
– Wy jesteście tymi łapaczami złodziei, o których mi mówiono? – zapytał Meln-Dun. Z szuflady biurka wyciągnął cygaro i zapalił, nie poczęstował jednak ani Michela, ani Ichtracii. – Cieszę się, że znaleźliśmy was przed Dynizyjczykami. – Zawadził przelotnym spojrzeniem o brakujące palce u dłoni Michela i ponownie popatrzył mu w twarz. – Dahre tu ściga problem po Jamie od miesięcy bez żadnych sukcesów. Mam nadzieję, że wy możecie to zmienić.
– Też mam taką nadzieję. – Michel zdjął kapelusz i ukłonił się Meln-Dunowi, po czym zajął ciepłe jeszcze miejsce kobiety-smoka. Była to mieszanina grzeczności i pewności siebie, która zawsze dawała dobre rezultaty, gdy przychodziło do infiltracji. – Jeśli chce pan kogoś znaleźć, my jesteśmy właściwymi ludźmi.
Ichtracia oparła się o drzwi i Michel przyłapał Dahrego na wpatrywaniu się w nią, zanim urzędnik podszedł do niewielkiego okienka i mrużąc oczy, wyjrzał na zewnątrz.
Meln-Dun zaciągnął się kilka razy. Palce drżały mu leciutko. Michel zaczął zastanawiać się, jaką część swojej duszy Dun musiał oddać Dynizyjczykom, żeby zostać królem Jamy.
– Ciekawi mnie, jak chcecie znaleźć cokolwiek w Ognistej Jamie, skoro jesteście z Brannon Bay. To miejsce jest, jak może zauważyliście, wyjątkowe.
– Ja jestem stąd – odparł Michel z lekceważącym prychnięciem. – Rodzicie zmarli, gdy byłem chłopcem. Żyłem kilka lat na ulicy, zanim wuj z Brannon Bay nie zjawił się tutaj, by mnie zabrać i dać mi fach. Zgadzam się, że wejście na ślepo byłoby głupotą, ale ja? No cóż, ja znam Jamę. A Avenya szybko się uczy.
– Nadal ma pan tu jakieś powiązania? – spytał Meln-Dun niemal za szybko.
– Jak mówiłem, dziecko ulicy – odparł Michel. – Jeśli mam powiązania, to nie rozmawiałem z nimi od czasów sprzed rewolucji.
– Wspaniale. Potrzebujemy tropicieli, ale bardziej potrzebujemy oczu i uszu bez z góry ustalonych… lojalności w Jamie. Chcę znaleźć kobietę, kogoś w rodzaju lokalnej bohaterki. Nazywa się ją Mamą Palo.
– Słyszałem to imię. – Bravis podłubał w uchu jedynym małym palcem, jakby nie do końca obchodziła go osoba, o której rozmawiali. – Bojowniczka o wolność, tak?
– Tak.
Michel splunął na podłogę.
– Już miałem z takimi do czynienia. Idealistyczne dupki, wszyscy jak jeden.
Zza kłębów cygarowego dymu ukazał się uśmiech.
– Myślę, że pana lubię, panie…
– Tellurin.
– Lubię pana, panie Tellurin. Jesteście zatrudnieni, pan i pana przyjaciółka. Omówcie warunki z Dahrem. On dowodzi i już wysłał paru chłopców na poszukiwania w tym zapomnianym przez bogów szczurzym gnieździe.
– Jutro was z nimi skontaktuję – dodał Dahre, który dotąd kiwał głową do słów swego szefa.
Michel wstał i poprawił koszulę.
– Dziękuję panu. Nie pożałuje pan. I skoro już o tym mowa, jak mamy sprowadzić tę damę? W jarzmie i łańcuchach na kostkach?
– Martwą – oznajmił bezlitośnie Meln-Dun z twarzą nagle zaciętą. – Chcę zabić ją i wszystkich jej popleczników. Czy to będzie problem?
– Zatem nóż. – Michel zrobił minę. – Cena nieco wzrośnie, szczególnie jeśli jest tak popularna, jak pan mówi, i musimy zniknąć szybko po robocie.
– Cena nie ma znaczenia.
– No to mamy umowę. – Michel założył kapelusz i dotknął krawędzi ronda. – Panie? – zwrócił się do Dahrego.
Dahre wyprowadził ich z biura i ponownie powiódł galeryjką. Michel szedł za nim, ociągając się nieco, patrzył przez ramię na Ichtracię, gdy mijali czekającą kobietę-smoka. Kiedy już zostawili Dynizyjkę za sobą i dotarli do pozostałych biur, Michel pozwolił, by Dahre ich wyprzedził, i spytał cicho:
– Ta kobieta-smok. Znasz ją?
– Raczej nie. Ludzi-smoków jest wielu. Nie sądzę, żeby ona mnie poznała.
– Nic na to nie wskazuje. Ale uważaj.
– Meln-Dun nie chce, by Dynizyjczycy wiedzieli, że ma problemy z Mamą Palo – stwierdziła.
Michel powstrzymał pragnienie potarcia bolących kikutów.
– Odniosłem to samo wrażenie. Musimy wymyślić, jak to wykorzystać.
– Wydają się strasznie ufni – zauważyła ostrożnie, gdy zbliżali się już do biura Dahrego. Nie pokazywała zdenerwowania, ale jej oczy poruszały się nieco zbyt szybko, jak u kogoś, kto próbuje patrzeć we wszystkie strony naraz.
– To nie jest polityka wysokiego szczebla – odpowiedział pospiesznie Michel. Będą mieli czas porozmawiać o tym później, ale jeśli mógł jakoś uspokoić Ichtracię, to było warto, bo pomagało jej pozostać w roli. – Tu na dole, między Palo, dostajesz robotę na podstawie uścisku dłoni, skinienia głową albo znając kogoś, kto kogoś zna. Ludzie przechodzą przez Jamę cały czas. Jeśliby ich wszystkich sprawdzali, nie mieliby czasu